— To Galeria Gossamer — mówi Liloyve — gdzie bogacze kupują swe zabawki. Być może któregoś dnia zostawisz w sklepach Galerii kilka rojali. Ale nie dziś. Jesteśmy na miejscu, oto Promenada Rodamaunt. Wkrótce będziemy wiedziały, co dzieje się z twoim spadkiem.
Wspaniała Promenada Rodamaunt biegła łukiem, po jednej jej stronie wznosiły się wieże, wszystkie tej samej wysokości, po drugiej budynki na przemian wysokie i niskie. Najwyraźniej tu właśnie mieściły się biura rządu. Inyannę oszołomił ich ogrom i zapewne godzinami chodziłaby po ulicy nie śmiać tam wejść, gdyby nie Liloyye, która za pomocą kilku pytań zdobyła potrzebne informacje i poprowadziła ją za sobą krętymi korytarzami, niewiele różniącymi się od labiryntu Bazaru. Po niedługim czasie siedziały już obie na drewnianej ławeczce w wielkiej, jasno oświetlonej poczekalni, patrząc na wyświetlane na ogromnej, wiszącej pod sufitem tablicy nazwiska. Po półgodzinie pojawiło się na niej nazwisko Inyanny.
— Czy to jest Biuro Spadków? — spytała, kiedy wchodzili do pokoju.
— Najwyraźniej coś takiego w ogóle nie istnieje — odparła Liloyve. — Spotkamy się z policją Pontifexa. Jeśli ktokolwiek w ogóle zdoła ci pomóc, to tylko oni.
Hjort o ponurej, pokrytej brodawkami jak u większości przedstawicieli jego rasy twarzy i wytrzeszczonych okrągłych oczach zapytał, z czym przychodzą i Inyanna, najpierw wahając się, potem coraz płynniej opowiedziała mu wszystko o dwóch obcych mężczyznach z Ni-moya, o zdumiewającej historii wielkiego spadku, o pieczęci Pontifexa i dwudziestu rojalach opłaty skarbowej. W miarę, jak jej opowieść rozwijała się, Hjort jakby zapadł się za biurkiem, zacisnął szczeki i w sposób zbijający z tropu poruszał raz jednym, raz drugim wielkim okiem. Kiedy skończyła, wyjął jej z ręki pokwitowanie, powoli przesunął palcami po krawędziach wytłoczonej na papierze królewskiej pieczęci i stwierdził ponuro:
— Jest pani dziewiętnastym spadkobiercą Nissimorn Prospect, który w tym roku dotarł do Ni-moya. Obawiam się, że będzie ich więcej. Znacznie, znacznie więcej.
— Dziewiętnastym?
— Z tego, co wiem. Niektórzy zapewne nie pofatygowali się zawiadomić straży o oszustwie.
— Oszustwie — powtórzyła Inyanna. — Więc to oszustwo? Pokazywali mi papiery, drzewo genealogiczne, dokumenty z widniejącym na nich moim nazwiskiem… Czyżby jechali z Ni-moya aż do Velathys tylko po to, by wyłudzić ode mnie dwadzieścia rojali?
— Ależ nie, nie tylko od pani — powiedział Hjort. — Pewnie w Velathys jest trzech czy czterech spadkobierców Nissimorn Prospect, w Narabalu pięciu, w Til-omon siedmiu, a w Pidruid dwunastu. Doprawdy, nietrudno jest zdobyć genealogie. Podrobić dokumenty, wypełnić odpowiednie rubryki — to także niewielki problem. Dwadzieścia rojalów tam, może ze trzydzieści gdzie indziej — niezły zarobek, byle szybko przemieszczać się z miejsca na miejsce.
— Jak to możliwe? To przestępstwo!
— Oczywiście — przytaknął znudzony Hjort. — I Król Snów…
— Ukarze ich surowo, proszę być pewną. Jeśli zostaną złapani, czeka ich także kara świecka. Pomogłaby nam pani bardzo, opisując ich dokładnie.
— A moje dwadzieścia rojalów? Hjort tylko wzruszył ramionami.
— 1 nie ma nadziei na odzyskanie choćby części tej sumy?
— Żadnej.
— A wiec straciłam wszystko!
— W imieniu Jego Wysokości składam pani najszczersze wyrazy współczucia — powiedział Hjort i na tym się skończyło. Kiedy już wyszły, Inyanna powiedziała do Liloyve:
— Zabierz mnie do Nissimorn Prospect.
— Przecież z pewnością nie wierzysz…
— Że naprawdę należy do mnie? Nie, oczywiście, że nie wierzę. Ale chcę je zobaczyć. Chcę zobaczyć, co mi sprzedano za moje dwadzieścia rojalów!
— Po co się tak torturować?
— Proszę!
— Więc chodź.
Zatrzymały ślizgacz i podały mu, dokąd chcą jechać. Inyanna szeroko rozwartymi oczami chłonęła cuda, widoczne przez okna pojazdu jadącego powoli szlachetnymi alejami Ni-moya. W ciepłych promieniach południowego słońca miasto wyglądało jak wykąpane w świetle i samo świeciło, lecz nie chłodnym blaskiem krystalicznego Dulornu, lecz żywą, pulsującą, zmysłową wspaniałością, bijącą z każdej śnieżnobiałej ściany i ulicy. Liloyvc opisywała najważniejsze mijane miejsca.
— To Muzeum Światów — powiedziała wskazując zespół gmachów uwieńczony tiarą wielobocznych, szklanych kopuł. — Mają w nim skarby z tysiąca planet, nawet coś ze Starej Ziemi. A to Komnata Magii, także swego rodzaju muzeum, poświęcone czarom i snom. Nigdy w nim nie byłam. A tu — widzisz ptaki, symbol miasta? — to ratusz, w którym mieszka burmistrz. — Ruszyli w dół, ku rzece. — Pływające restauracje znajdują się w tej części portu. — Liloyve niedbale machnęła ręką. — Jest ich dziesięć, takich małych wysepek. Mówi się, że serwują tam potrawy z całego Majipooru. Pewnego dnia odwiedzimy je wszystkie, prawda?
Inyanna uśmiechnęła się smutno.
— Miło jest tak marzyć — powiedziała.
— Nie martw się. Mamy przed sobą całe życie, a życie złodzieja jest wygodne. Mam zamiar we właściwym czasie poznać każdą uliczkę Ni-moya, a ty przecież możesz zawsze pójść ze mną. Tam, za Gimbeluc, wśród wzgórz, jest na przykład Park Baśniowych Stworzeń — wiesz, ze zwierzętami, które wyginęły na wolności; mają tam sigimoiny, ghalvary i dimiliony. A to Opera, w której gra orkiestra miejska — słyszałaś o naszej orkiestrze? Tysiąc instrumentów, nie ma czegoś takiego w całym wszechświecie… a tu, och! Dojechałyśmy.
Wysiadły ze ślizgacza. Inyanna dostrzegła, że znajdują się niedaleko rzeki. Przed nią rozciągał się Zimr, tak szeroki, że z tego miejsca niemal nie widać było przeciwległego brzegu, a Nissimorn był tylko zamgloną zieloną linią na horyzoncie. Po lewej, tuż obok, było ogrodzenie z metalowych prętów dwukrotnie przekraczających wysokością wzrost dorosłego mężczyzny, rozstawionych mniej więcej co dwa metry, połączonych siecią drutów tak cienkich, że niemal niewidocznych, wydających niskie, groźne brzęczenie. Za ogrodzeniem znajdował się ogród nieprawdopodobnej piękności: niskie zgrabne krzaczki kwitły złotymi, turkusowymi i szarłatnymi kwiatami, trawnik przycięty był tak nisko, że sprawiał wrażenie natryskanej na ziemię warstwy farby. Nieco dalej grunt wznosił się, a sama rezydencja położona była na skalistym szczycie wzgórza z widokiem na port. Uderzała nie tylko ogromem; była też olśniewająco biała w typowym dla tego miasta stylu. W typowy też dla Ni-moya sposób wykorzystano technikę podwieszania, dającą wrażenie lekkości; portyki zdawały się być zawieszone w powietrzu, balkony sterczały ze ścian na wielką odległość. Nissimorn Prospect wydał się Inyannie budynkiem najpiękniejszym z widzianych do tej pory — oprócz pałacu Księcia, widocznego nieco dalej, wznoszącego się majestatycznie na masywnym piedestale. A myślała, że go odziedziczyła! Zaczęła się śmiać. Pobiegła wzdłuż ogrodzenia, zatrzymując się tu i tam, by obejrzeć pałac z różnej perspektywy, i śmiała się, jakby ktoś zdradził jej najgłębszą z tajemnic wszechświata, tajemnicę zawierającą w sobie wszystkie inne tajemnice, a więc wywołującą niepowstrzymaną wesołość. Liloyye pobiegła za nią wołając, by się zatrzymała, lecz Inyanna nie miała zamiaru się zatrzymywać, biegła jak opętana. Stanęła dopiero przy frontowej bramie, przed którą straż trzymali dwaj wielcy Skandarzy w niepokalanie białych liberiach; stali z wszystkimi czterema ramionami złożonymi na piersiach, jakby to oni byli właścicielami posiadłości. Inyanna śmiała się nadal, Skandarzy zaczęli się marszczyć, a Liloyye, która wreszcie dogoniła przyjaciółkę, ciągnęła ją teraz za rękaw prosząc, by odeszły, nim narobią sobie kłopotów.