W towarzystwie Sidouna głębiej zanurzyła się w wielkie miasto. Jako zespół byli tak skuteczni, że często dzienną normę kradzieży załatwiali w godzinę lub dwie. Resztę dnia mieli w takim wypadku wolną, bowiem gildia nie zezwalała na przekraczanie przydziałów; umowa społeczna obowiązująca na Wielkim Bazarze pozwalała złodziejom brać tylko określoną ilość, nie więcej. Inyanna zaczęła więc robić rozkoszne wycieczki na przedmieścia Ni-moya. Jednym z jej ulubionych miejsc był Park Baśniowych Stworzeń, położony na wzgórzach Gimbeluc. Mogła tam oglądać zwierzęta z zamierzchłych epok, wyparte ze swego naturalnego środowiska przez rozwijającą się cywilizację Majipooru. Obserwowała najrzadsze okazy: dimiliony na delikatnych nogach, kruche, długoszyje, roślinożerne, dwukrotnie wyższe od Skandara; poruszające się z wdziękiem sigimoiny, ozdobione kosmatymi ogonami z przodu i z tyłu; niezdarne ptaki zampidoon o wielkich dziobach, których ogromne stada przysłaniały niegdyś słońce Majipooru — teraz zampidoony żyły już tylko w parku, choć figurowały w herbie miasta. Dzięki jakiejś magii, pochodzącej niewątpliwie z dawnych czasów, pojawieniu się każdego zwierzęcia towarzyszył płynący spod ziemi głos, podający jego nazwę i opisujący zwyczaje. Były tu także śliczne ukryte polanki, po których oboje mogli spacerować, trzymając się za ręce. Nie rozmawiali wiele, Sidoun nie był bowiem człowiekiem gadatliwym.
Czasami wyruszali łodzią na wycieczki po Zimrze i na jego drugi brzeg, do Nissimorn; zdarzało im się także wypływać na Steiche, która, gdyby podróżować nią wystarczająco długo, doprowadziłaby ich w końcu na tereny Metamorfów, niedostępne dla człowieka. Lecz w tym celu trzeba byłoby wędrować tygodniami w górę rzeki, a oni docierali tylko do maleńkich rybackich osad Lumenów, leżących niedaleko na południe od miasta, kupowali świeżo złowione ryby, smażyli je na plaży, pływali i opalali się. W bezksiężycowe wieczory chodzili na Kryształowy Bulwar, gdzie wirujące reflektory rzucały olśniewające, bezustannie zmieniające się świetlne wzory, i z podziwem oglądali wystawy sklepów utrzymywanych przez największe firmy Majipooru, prawdziwe uliczne muzea najkosztowniejszych towarów, prezentowanych tak wspaniale i w takiej ilości, że nawet najdumniejszy ze złodziei nie odważyłby się nic ukraść. Często też jedli kolację w jednej z pływających restauracji; niemal zawsze zabierali tam ze sobą Liloyve, bowiem kochała ona te wysepki bardziej niż cokolwiek innego. Każda z nich przedstawiała w miniaturze jakiś odległy zakątek Majipooru, rosły tam typowe dla niego rośliny, żyły charakterystyczne zwierzęta, podawano specjały miejscowej kuchni i odpowiednie do nich wina. Jedna przedstawiała wietrzny Piliplok i ci, którzy mieli odpowiednie fundusze, mogli zjeść tam mięso smoków morskich; inna gorący, wilgotny Narabal, podawano tam soczyste owoce i wspaniałe paprocie, jeszcze inne gigantyczne Stee na Zamkowej Górze, i Stoien, i Pidruid, i Til-omon — lecz nie Velathys, o czym Inyanna przekonała się bez zdziwienia. Stolica Metamorfów, Ilirivoyne, także nie była reprezentowana, ani upalne Thologhai na Suwaelu, bowiem Iliriyoyne i Thologhai nie interesowały po prostu obywateli Majipooru, a Velathys nie było wystarczająco ważne.
Ze wszystkich miejsc, które odwiedzała z Sidounem w wolne popołudnia, Inyanna najbardziej upodobała sobie jednak Galerię Gossamer. Na dwukilometrowy ciąg handlowy, zawieszony wysoko nad ulicą, składały się najlepsze sklepy w Ni-moya, a więc najlepsze na całym Zimroelu, a więc najlepsze w ogóle — po wspaniałościach Zamkowej Góry. Idąc tam, oboje ubierali się elegancko w stroje ukradzione z najlepszych stoisk na Wielkim Bazarze — trudno je było nawet porównać z ubraniami arystokratów, ale i tak wyglądały znacznie lepiej niż to, co nosili na co dzień. Zwłaszcza Inyanna cieszyła się, mogąc wreszcie zrzucić męskie szaty złodzieja Kulibhaja i ubrać się w obcisłe piękne purpurowe i zielone szaty, rozpuścić długie rude włosy. Trzymając się za ręce wędrowali Galerią, pogrążeni w rozkosznych marzeniach, oglądając maski z piór o oczach z drogich kamieni, polerowane amulety i metalowe drobiazgi dostępne tylko dla prawdziwych bogaczy za garść albo i dwie garści lśniących rojalów. Wiedziała, że niczego nigdy tu sobie nie kupi, że złodziej tak bogaty, by pozwolić sobie na zakupy w Galerii, naruszałby stabilność społeczności Bazaru, lecz radość sprawiało jej choćby oglądanie wystaw, więc chodziła tam i robiła zakupy w marzeniach.
Właśnie podczas jednej z wypraw do Galerii Gossamer skrzyżowały się po raz pierwszy drogi Inyanny i książęcego brata, Calaina.
8
Oczywiście nie miała pojęcia o tym, co się wydarzy. Myślała tylko o niewinnym flircie, podobnym do oglądania wystaw, tak nierealnym jak marzenia o zakupach w Galerii. Właśnie nadeszło lato, noc była ciepła. Inyanna miała na sobie jedną ze swych najlżejszych sukni, niemal tak delikatną jak liny, na których wisiała Galeria Gossamer. Stali z Sidounem w sklepie z rzeźbami z kości smoków morskich, podziwiając nie większe od paznokcia, wręcz nieprawdopodobne cudeńka ze srebra i kości, dzieła Skandara, kapitana jednego ze statków łowców smoków, kiedy do środka weszło czterech mężczyzn, ubranych jak bogaci arystokraci. Słdoun natychmiast znikł w najciemniejszym kącie, doskonale wiedząc, że ubranie, zachowanie i fryzura zdradzają go jako prostaka, lecz Inyanna, świadoma urody swego ciała i chłodnego spojrzenia zielonych oczu, co powinno zrównoważyć niedoskonałość manier, dumnie została przy ladzie. Jeden z mężczyzn spojrzał na dzieło, które trzymała w dłoni i powiedział:
— Jeśli zdecyduje się pani to kupić, zrobi pani dobry interes.
— Ale jeszcze się nie zdecydowałam.
— Czy mogę więc obejrzeć rzeźbę?
Podała ją, jednocześnie patrząc mu w oczy. Mężczyzna uśmiechnął się, ale zainteresowała go głównie rzeźba, globus przedstawiający Majipoor, zrobiony z kilkunastu nałożonych na siebie kawałków kości. Po chwili spytał właściciela sklepu:
— Ile?
— To prezent — odpowiedział właściciel, delikatny, poważny Ghayrog.
— Doskonale. A więc ja dam to w prezencie pani — stwierdził arystokrata, oddając rzeźbę zdumionej Inyannie. Uśmiechnął się nieco cieplej. — Pani mieszka w Ni-moya? — spytał cicho.
— Tak. W Strelain.
— Czy często jada pani na Wyspie Narabal?
— Gdy mam na to ochotę.
— Doskonale. Czy przyjdzie tam pani jutro o zachodzie słońca? Ktoś bardzo chciałby się z panią spotkać.
Inyanna ukłoniła się, ukrywając zdumienie. Mężczyzna oddał jej ukłon, kupił trzy kościane miniaturki, zostawił na ladzie mieszek rojalów i odszedł. Sidoun wyłonił się z cieni.
— Wart chyba z piętnaście rojalów! — szepnął. — Odsprzedaj go właścicielowi.
— Nie! — odparła Inyanna i zwróciła się do Ghayroga pytając: — Kim był ten człowiek?
— Pani go nie zna?
— Gdybym znała, nie pytałabym, kim jest.
— Tak, oczywiście. — Ghayrog wydał z siebie cichy syk. — To Durand Livolk, szambelan księcia.
— A pozostali trzej?
— Dwaj z nich służą księciu, a trzeci jest przyjacielem książęcego brata, Calaina.
— Aha. — Inyanna wyciągnęła ku niemu maleńki, kościany globus. — Czy mógłby pan zawiesić mi go na łańcuszku?
— Zajmie to tylko chwilkę.
— A ile kosztowałby odpowiedni łańcuszek?
Ghayrog zmierzył ją długim, wyrachowanym spojrzeniem.
— Łańcuszek to zaledwie dodatek do rzeźby, a ponieważ była ona darem, jego także otrzyma pani w prezencie.
— Co najmniej dwadzieścia rojali z łańcuszkiem — szepnął zdumiony Sidoun. — Zanieś ją do sąsiedniego sklepu i sprzedaj!