— To prezent — odparła chłodno. — Założę go jutro, udając się na kolację na Wyspie Narabal.
Nie mogła pójść tam w stroju, który miała na sobie tego wieczora; na zdobycie nowego, równie drogiego i przezroczystego, poświęciła następnego dnia aż dwie godziny. W końcu znalazła suknię, w której wydawała się niemal naga, lecz która zasłaniała wszystko mgłą tajemnicy; założyła ją przed udaniem się na Wyspę Narabal. Kościaną kulę zawiesiła na złotym łańcuszku między piersiami.
W restauracji nie musiała nawet podać nazwiska. Przy prowadzących z promu schodkach czekał na nią poważny, dystyngowany Vroon w książęcej liberii, który poprowadził ją wśród gęstych pnączy i paproci do ukrytej salki, przytulnej i pachnącej, oddzielonej od głównej sali gęstymi roślinami. Przy stole z polerowanego drzewa kwiatu nocy, pod pnączami, z których włochatych łodyg wyrastały wielkie okrągłe błękitne kwiaty, czekały na nią trzy osoby: Durand Livolk (to on dał jej w prezencie kościaną rzeźbę), ciemnowłosa, smukła, elegancka jak drewno, z którego wykonano stół kobieta i kruchy mężczyzna o miękkich rysach twarzy i zaciśniętych ustach, mniej więcej dwukrotnie starszy od Inyanny. Wszyscy oni ubrani byli tak wspaniale, że Inyanna aż skuliła się w swej sukni, która nagle wydała się jej łachmanem. Lecz dostrzegłszy ją Durand Livolk poderwał się natychmiast, podszedł szybko i powiedział jej na ucho:
— Wygląda pani jeszcze piękniej niż wczoraj wieczorem. Proszę pozwolić sobie przedstawić kilku przyjaciół. To moja towarzyszka, lady Tisorne. A to…
Delikatnie zbudowany mężczyzna wstał.
— Nazywam się Calain z Ni-moya — powiedział po prostu łagodnym, cichym głosem.
Inyanna poczuła zmieszanie, lecz tylko na chwilę. Sądziła, że szambelan księcia pragnie jej dla siebie i dopiero teraz zrozumiała, iż Durand Livolk szukał po prostu kobiety dla książęcego brata. Oburzyła się na tę myśl, ale gniew znikł tak szybko, jak się pojawił. O co miałaby się obrażać? Jak wiele młodych kobiet z Ni-moya miało kiedykolwiek szansę zjeść kolację na Wyspie Narabal w towarzystwie książęcego brata? Być może niektóre z nich na jej miejscu uważałyby, że zostały wykorzystane? Niech i tak będzie. Nie miała zamiaru nie wyciągnąć profitów z tego spotkania.
Czekało na nią miejsce przy Calainie. Gdy je zajęła, natychmiast pojawił się Vroon z tacą trunków, z których żadnego nie znała; ich kolory przenikały się, mieszały i fosforyzowały. Wybrała czarkę na chybił trafił. Napój smakował jak górska mgła, lecz po jednym kieliszku poczuła mrowienie delikatnej skóry uszu ł policzków. Zaczął padać deszcz, przed którym gości chroniły wielkie liście. Inyanna doskonale wiedziała, że wspaniałe, tropikalne rośliny często skraplane są sztucznym deszczem; utrzymywano tu atmosferę możliwie najbardziej zbliżoną do wilgotnego, dusznego klimatu Narabal.
— Czy ma tu pani jakieś ulubione danie? — spytał Calain.
— Wolałabym, żeby pan coś dla mnie zamówił.
— Jak pani sobie życzy. Nie mówi pani z akcentem z Ni-moya.
— Przyjechałam z Velathys. Niespełna rok temu.
— Bardzo rozsądne posunięcie — stwierdził Durand Lirolk. — Czy wolno spytać, co panią do tego skłoniło?
Inyanna roześmiała się.
— Jeśli wolno, opowiem tę historię innym razem.
— Pani akcent jest czarujący — stwierdził Calain. — Bardzo rzadko spotykamy mieszkańców Velathys. Czy to piękne miasto?
— Ależ nie, panie.
— Lecz przecież zbudowano je pośrodku łańcucha Gonghar. To z pewnością wspaniały widok — góry jak okiem sięgnąć.
— Być może. Jeśli mieszka się wśród nich całe życie, przestaje się zwracać na nie uwagę. Zapewne nawet Ni-moya wydaje się zwykłym miastem ludziom, którzy tu się urodzili.
— A gdzie pani mieszka? — spytała Tisorne.
— W Strelain — odparła Inyanna. Wypiła kolejny kieliszek, poczuła jego działanie, i zapewne dlatego dodała przekornie: — Na Wielkim Bazarze.
— Na Wielkim Bazarze? — zdumiał się Durand Livolk.
— Tak. Pod ulicą handlarzy serów.
— A czemuż zamieszkała pani właśnie tam? — zainteresowała się Tisorne.
— Och — odpowiedziała jej beztrosko Inyanna — chciałam mieć blisko do pracy.
— Pracuje pani u handlarzy serów? — W głosie Tisorne zabrzmiało przerażenie.
— Źle mnie pani zrozumiała. Pracuje na Bazarze, ale nie zatrudniają mnie handlarze. Jestem złodziejką.
Jej słowa miały siłę piorunu bijącego w górski szczyt. Inyanna dostrzegła, jak Calain i Durand Livolk wymieniają zaskoczone spojrzenia, widziała, jak szambelan się rumieni. Lecz miała do czynienia z arystokratami, którzy doskonale wiedzieli, jak powinni zachować się arystokraci. Calain oprzytomniał pierwszy. Uśmiechając się zimno powiedział:
— To zawód wymagający wdzięku ruchów, błyskawicznego refleksu i sprytu; tak przynajmniej zawsze sądziłem. — Swoim kieliszkiem dotknął lekko kieliszka Inyanny. — Piję zdrowie złodziejki, która przyznaje się do tego, iż jest złodziejką. Jest w tym uczciwość, na którą stad niewielu.
Vroon powrócił, niosąc wielką porcelanową misę wypełnioną bladoniebieskimi, nakrapianymi biało jagodami, lśniącymi jak nawoskowane. Inyanna: rozpoznała w nich znane jej ze słyszenia owoce thokki, ulubione owoce w Narabalu, o których mówiono, że rozgrzewają krew i działają jak afrodyzjak. Sięgnęła po kilka, Tisorne ostrożnie wybrała jedną, Durand Uvolk wziął ich garść, zaś Calain jeszcze więcej. Zauważyła, że brat księcia zjada owoce thokki w całości, łącznie z nasionami — tak spożywane miały podobno największą moc. Tisorne wyrzuciła nasiona, na co Durand Livolk zareagował kpiącym uśmiechem. Inyanna postanowiła nie naśladować tego przykładu.
Potem podano wina, kawałki przyprawionej na ostro ryby, ostrygi pływające we własnym sosie, talerz dziwnych małych grzybków w ciepłych, pastelowych kolorach, wreszcie ogromy kawał wspaniale pachnącego mięsa — nogę wielkiego bilantoona z lasów na wschód od Narabalu, o czym poinformował ją Calain. Jadła niewiele, próbowała wszystkiego po trochu, wydawało się jej to nie tylko właściwe, lecz także rozsądne. Po jakimś czasie w restauracji pojawiła się trupa skandarskich żonglerów, wyczyniających cuda z nożami i maczetami, czym zasłużyła sobie na szczery podziw i aplauz całej ich czwórki. Calain rzucił tym wielkim, czteroręcznym istotom lśniącą monetę — pięciorojalową, jak zauważyła zdumiona Inyanna. Potem znów spadł deszcz, choć ani kropla nie kapnęła na nich. Ponownie podano trunki. Durand Livolk i Tisorne opuścili ich taktownie, pozostawiając Calaina i Inyannę samych w wilgotnym mroku.
— Czy naprawdę jest pani złodziejką? — spytał Calain.
— Naprawdę. Ale nie tak miało być. Prowadziłam w Velathys sklep wielobranżowy.
— Doprawdy? I co się stało?
— Straciłam go na skutek oszustwa. Przyjechałam do Ni-moya bez grosza przy duszy, musiałam jakoś zarobić na życie i spotkałam złodziei, ludzi współczujących i bardzo sympatycznych.
— A teraz trafiła pani w towarzystwo znacznie większych złodziei — stwierdził Calain. — Nie czuje się pani zakłopotana?
— A więc uważa się pan za złodzieja?
— Swe stanowisko zawdzięczam wyłącznie urodzeniu. Nie pracuję, może z wyjątkiem asystowania bratu, kiedy mnie potrzebuje. Żyję w luksusie, którego większość ludzi nie potrafi sobie nawet wyobrazić. Na nic nie zasłużyłem. Widziała pani mój dom?
— Przyjrzałam mu się bardzo dokładnie. Oczywiście tylko z zewnątrz.