Teraz już w ich oczach dostrzegła strach. Miała wrażenie, że oceniają szansę przedarcia się przez jej eskortę, lecz byłoby to głupotą. Zawiadomiono strażników Galerii, już gromadzili się przed drzwiami.
Niższy ze złodziei, drżąc, powiedział:
— Jesteśmy uczciwymi handlarzami, czcigodna pani, naprawdę…
— Jesteście łotrami bez sumienia — przerwała mu Inyanna. — Zwykłymi łotrami bez sumienia. Zaprzeczcie raz jeszcze, za karę traficie na przymusowe roboty na Suvrael!
— Czcigodna pani…
— Masz powiedzieć prawdę!
Mimo szczękających zębów złodziej zdołał wykrztusić:
— Przyznajemy się do winy. Ale zdarzyło się to bardzo dawno. Jeśli czuje się pani skrzywdzona, zadośćuczynimy…
— Skrzywdzona? Skrzywdzona? — Inyanna roześmiała się głośno. — Wyświadczyliście mi przysługę większą niż ktokolwiek na świecie! Jestem wam głęboko wdzięczna, bowiem poznaliście mnie jako Inyannę Forlanę, sklepikarkę z Velathys, od której wyłudziliście dwadzieścia rojali, a teraz jestem Lady Inyanną z Ni-moya, panią Nissimom Prospect. Tak Bogini broni słabych i zmienia zło w dobro. Skinęła na strażników.
— Dostarczcie tych dwóch straży Pontifexa i powiedzcie, że zeznam przeciw nim później, lecz proszę dla nich o łaskę, o wyrok trzech miesięcy przy naprawie dróg czy coś takiego. Sądzę, że kiedy wyjdziecie, wezmę was na służbę. Jesteście bezwartościowymi łotrami, lecz nie brak wam sprytu i lepiej was pilnować, bo inaczej znów zaczniecie oszukiwać nieostrożnych.
Skinęła ręką. Złodziei odprowadzono.
— Przepraszam za to zamieszanie — zwróciła się do właściciela sklepu. — A teraz, jeśli chodzi o te kościane symbole miasta, twierdziłeś, że warte są po dwanaście rojalów sztuka. Co powiedziałbyś na trzydzieści rojalów za komplet z dodatkiem tej rzeźby bilantoona?
VORIAX I VALENTINE
Spośród wszystkich dawnych istnień, których Hissune doświadczył w Rejestrze Dusz, właśnie życie Inyanny Forlany okazało się najbliższe jego sercu. Częściowo dlatego, że była kobietą współczesną — a więc świat, w którym się obracała, nie był mu tak obcy jak świat malarza psychicznych obrazów, kapitana statku próbującego opłynąć Majipoor lub Thesmy z Narabalu. Lecz głównym powodem, dla którego uznał byłą sklepikarkę z Velathys za pokrewną duszę, był fakt, że zaczęła nie mając niemal nic, a i to jej odebrano, lecz przecież zdołała osiągnąć wielkość i potęgę, a także, jak podejrzewał, coś w rodzaju szczęścia. Hissune doskonale rozumiał, że Bogini pomaga tym, którzy sami sobie pomagają; pod tym względem Inyanna wydała mu się podobna do niego samego. Oczywiście, miała szczęście — udało się jej zwrócić uwagę właściwych ludzi we właściwym czasie, ludzie ci pomogli jej przebyć długą drogę, lecz czy każdy nie jest panem własnego szczęścia? Hissune, który znalazł się na właściwym miejscu, gdy przed laty wygnany z Zamkowej Góry Lord Valentine przybył do Labiryntu, wierzył, iż tak jest z pewnością. Zastanawiał się, jakie cuda i jakie rozkosze przeznaczył mu w udziale los, jak on sam może lepiej ukształtować swoje przeznaczenie, by osiągnąć coś więcej niż pozycję urzędnika w Labiryncie, którą zajmował od tak dawna. Miał już osiemnaście lat i sam sobie wydawał się za stary na marzenia o wielkości. Lecz przecież zdawał sobie również sprawę, że w jego wieku Inyanna handlowała glinianymi misami i belami płótna w gorszej dzielnicy Velathys, a jednak w końcu odziedziczyła Nissimorn Prospect. Nie sposób więc przewidzieć, co czeka jego samego, bo przecież Lord Valentine może posłać po niego w każdej chwili. Lord Valentine przyjechał bowiem do Labiryntu przed tygodniem i mieszkał teraz w tym luksusowym apartamencie, w którym mieszka zawsze Koronal odwiedzający stolicę Pontyfikatu. Lord Valentine może wezwać go do siebie i powiedzieć: „Hissune, zbyt długo służyłeś mi wśród kurzu archiwów. Od dziś zawsze będziesz przy mnie, zamieszkasz na Zamkowej Górze!”
Oczywiście, coś takiego może zdarzy ć się w każdej chwili. Jednak Hissune nie miał do tej pory okazji zobaczyć się z Koronalem i nie spodziewał się, by ta okazja pojawiła się dziś. Marzył o rzeczach wielkich, lecz nie zamierzał torturować się fałszywą nadzieją, wykonywał wiec znienawidzoną pracę myśląc o wszystkim, czego nauczył się w Rejestrze Dusz, i w dzień lub dwa po tym, jak dowiedział się, co zdarzyło się na Bazarze w Ni-moya, powrócił do Rejestru. Z bezczelnością, która wydawała się główną cechą jego charakteru, sprawdził w indeksie, czy istnieje jakieś nagranie Lorda Valentine'a. Wiedział, że taka bezczelność jest w istocie kuszeniem losu; wcale nie byłby zaskoczony, gdyby nagle zapaliły się światła, zabrzęczały alarmy, a do Rejestru wpadli uzbrojeni strażnicy, by aresztować zadufanego młodzika, który — nie mając do tego żadnego prawa — próbuje poznać umysł i duszę samego Koronala. Zaskoczyło go coś zupełnie innego: maszyna po prostu przekazała mu informację, że istnieje jedno nagranie Valentine'a, zrobione dawno temu, gdy dopiero co doszedł do swych męskich lat. Nie czując najmniejszego wstydu, Hissune bez wahania uruchomił odpowiedni przycisk.
Było ich dwóch, dwóch młodych ludzi, wysokich i silnych, o czarnych włosach i czarnych brodach. Oczy również mieli czarne i błyszczące, ramiona zaś szerokie; promieniowali pewnością siebie — na pierwszy rzut oka każdy rozpoznawał w nich braci. Lecz istniały pomiędzy nimi różnice. Jeden był już mężczyzną, drugi — przynajmniej do pewnego stopnia — pozostawał jeszcze chłopcem, o czym świadczyła nie tylko rzadka broda i gładka cera, lecz także widoczna w jego wzroku dobroduszność, ciepło i wesołość. Starszy wydawał się znacznie poważniejszy, twarz miał surowszą, władczą, jakby dźwigał ciężar wielkiej odpowiedzialności, która pozostawiła na nim niezatarte piętno. Do pewnego stopnia tak było rzeczywiście, bowiem ten, który nosił miano Voriaxa z Halanx, starszy syn Głównego Doradcy Damiandane'a, od dziecka uchodził za pewnego kandydata na następcę rządzącego Koronata.
Byli oczywiście i tacy, którzy widzieli jako Koronalajego młodszego brata, Valentine'a. Twierdzili, że jest on chłopcem niezwykle obiecującym, że w przyszłości mógłby być wspaniałym władcą, lecz Valentine nie miał złudzeń co do szczerości tych komplementów. Voriax był od niego starszy o osiem lat — i gdyby w ogóle któryś z nich miał zamieszkać na Zamkowej Górze, ponad wszelką wątpliwość byłby to właśnie on. Lecz nawet Voriax nie mógł wiedzieć na pewno, czy zostanie Koronalem, niezależnie od krążących na dworze plotek. Ich ojciec, Damiandane, należał do najściślejszego kręgu doradców Lorda Tyeverasa, lecz gdy Tyevcras został Pontifexem, udał się aż do stóp Góry, do miasta Bombifane, i wybrał na swego następcę Malibora. Nikt się tego nie spodziewał, bowiem Malibor był tylko gubernatorem prowincji, szorstkim człowiekiem bardziej zainteresowanym polowaniem niż ciężką administracyjną pracą. Valentine jeszcze się wtedy nie narodził, lecz Voriax powiedział mu, że ich ojciec nie zdradził ani rozczarowania, ani oburzenia, tracąc prawo do tronu. Taka reakcja była prawdopodobnie najlepszą oznaką, że doskonale nadawał się na władcę.
Valentine zastanawiał się czasami, czy Voriax zdolny będzie do podobnie szlachetnego zachowania, jeśli korona jednak go ominie ł spocznie na głowie innego księcia z Góry: na przykład Elidatha z Morrole Jub, powiedzmy, Tunigorna albo Stasilane'a, czy nawet na jego własnej. Jakie byłoby to dziwne! Czasami, w samotności, Valentine powtarzał słowa: Lord Stasilane, Lord Elidath, Lord Tunigorn, nawet Lord Valentine! Lecz takie marzenia zakrawały na głupotę. Valentine nie miał najmniejszej ochoty pozbawić tronu brata, a także nie miał na to wielkich szans. Jeśli z woli Bogini nie zdarzy się jakiś kosmiczny żart, jeśli Lordowi Malłborowi nie strzeli coś do głowy, gdy przyjdzie jego czas na zajęcie miejsca w Labiryncie, Koronalem zostanie Voriax. Wiedza ta odcisnęła ślad na jego duszy, widoczna była w całej jego postaci i zachowaniu.