Выбрать главу

Lecz teraz Valentine nie myślał wcale o skomplikowanych dworskich intrygach. Wraz z bratem spędzali wakacje w niższych partiach Zamkowej Góry. Zaplanowali je dawno, lecz musieli odłożyć na długo, bowiem w zeszłym roku, przejeżdżając ze swym przyjacielem Elidathem przez karłowaty las Ambelorn, Valentine doznał skomplikowanego złamania nogi i dopiero niedawno wyzdrowiał na tyle, by móc ruszyć w tę wyczerpującą podróż. Więc wraz z Voriaxem zjechali ze szczytu Góry, urządzili sobie wspaniałe wakacje, prawdopodobnie ostatnie takie wakacje Valentine'a przed przejęciem przez niego obowiązków, jakie spadają na dorosłego mężczyznę. Miał już siedemnaście lat, a ponieważ należał do wąskiego kręgu książąt, spośród których wybierano Koronala, wiele musiał się jeszcze nauczyć o technikach sprawowania władzy, by móc być gotowym na każde wyzwanie, jakie los może przed nim postawić.

A więc wybrał się na wakacje z Voriaxem, uciekającym przed własnymi obowiązkami, by wraz z bratem święcić swój powrót do zdrowia. Opuścili rodzinne Halanx, pojechali do pobliskiego miasta rozrywek, Wysokiego Morpin, gdzie szaleńczo, po wariacku jeździli tunelami mocy. Valentine nalegał też na lustrzany ślizg, chcąc sprawdzić siłę wyleczonej nogi, a gdy to zaproponował, na twarzy Voriaxa pojawił się zaledwie widoczny wyraz niepewności — jakby wątpił, czy Valentine jest już zdolny do takich rozrywek, lecz był zbyt taktowny, by o tym wspomnieć. Kiedy wstąpili na tor, stanął tuż obok brata, a gdy tamten przesunął się o krok, znów się do niego zbliżył, aż Valentine odwrócił się i powiedział:

— Sądzisz, że mogę upaść, bracie?

— Nie sądzę, byś miał upaść.

— Więc czemu stoisz tak blisko? Czyżbyś sam bał się upadku? — Valentine wybuchnął śmiechem. — Możesz się nie lękać. Zawsze zdążę cię podtrzymać.

— Jesteś wspaniałomyślny, braciszku — powiedział Voriax.

I wtedy płyty zaczęły się odwracać, lustra rozbłysły jasnym światłem; nie mieli już czasu na rozmówki. Rzeczywiście, Valentine przez chwilę czuł się niepewnie, bowiem korytarz luster nie był rozrywką dla inwalidów, a on po złamaniu kulał, nieznacznie, lecz denerwująco, i miał pewne trudności z zachowaniem równowagi. Szybko udało mo się jednak złapać rytm, nie potknął się i nie poślizgnął, nie upadł, choć płyty obracały się szybko w różnych kierunkach, a kiedy przegonił Voriaxa dostrzegł, że wyraz niepokoju znikł z jego twarzy, jednak to, co się rzeczywiście zdarzyło, dało mu wiele do myślenia. Potem obaj pojechali zboczem Góry w dół, do Tentagu, na festiwal tańczących drzew, potem do Erstud Grand i Minimoolu, i dalej, za Gimkandale, aż do Furible, by obserwować godowy lot kamiennych ptaków. A Valentine myślał, że wtedy, kiedy czekali, by płyty zaczęły się poruszać, Voriax zachował się jak troskliwy, kochający opiekun, lecz był nieco zbyt troskliwy, zbyt opiekuńczy, jakby znalazł jeszcze jeden sposób, by nim rządzić — a to jemu, Valentine'owi, stojącemu u progu dorosłości, wcale się nie podobało. Lecz wiedział, że braterstwo to w połowie miłość, a w połowie wojna, więc nie zdradzał swego zdenerwowania.

Z Furible udali się do Bimbaku Wschodniego i Bimbaku Zachodniego, zatrzymując się w obu miastach u stóp trzykilometrowych wież, których widok sprawiał, że nawet najbardziej aroganccy ludzie zaczynali czuć się jak mrówki. Stamtąd pojechali do Amblemornu, w którym kilkanaście małych strumyków łączy się w jedną potężną rzekę Glayge. To właśnie poniżej Amblemornu rozciągała się wielka równina, której gęsto zbita, biała jak kreda ziemia sprawiała, że wielkie drzewa rosły skarłowaciałe, nie wyższe od mężczyzny i nie grubsze od dziewczęcego ramienia. Właśnie tu Valentine miał wypadek, gdy jego wierzchowiec potknął się o zdradzieckie korzenie. Spadł z niego, a noga utkwiła mu między dwoma pniami, cienkimi, lecz liczącymi sobie tysiące lat i twardymi jak żelazo. Kości zrastały się długo, miesiącami leżał w łóżku, szalejąc z gniewu na myśl o zmarnowanym roku młodości. Dlaczego teraz tu wrócili? Voriax chodził po lesie, jakby szukał w nim ukrytego skarbu. W końcu obrócił się do brata i powiedział:

— Wydaje się, jakby działały tu jakieś czary.

— Łatwo to wyjaśnić. Korzenie nie są w stanie zagłębić się w tej twardej, jałowej ziemi, drzewa czepiają się życia resztkami sił, a ponieważ na Zamkowej Górze wszystko rośnie wspaniale, a one umierają z głodu, to…

— Oczywiście, wiem — stwierdził chłodno Voriax. — Nie powiedziałem, że działają tu jakieś czary, lecz iż wydaje się, że działają. Cały legion vroońskich czarowników nie potrafiłby stworzyć niczego tak wstrętnego. Ale dobrze, że w końcu tu dotarłem. To co, jedziemy?

— Jakiż ty jesteś subtelny, Voriaxie.

— Subtelny? Nie rozumiem…

— Sugerujesz, że powinienem jeszcze raz spróbować pokonać las, w którym omal nie straciłem nogi.

Rumiana twarz Voriaxa zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

— Nie sądzę, byś miał jeszcze raz spaść z wierzchowca.

— Ja wiem, że nie spadnę. Lecz ty uważasz zapewne, że ciągle boję się upadku, a zawsze wierzyłeś, że pokonać strach można tylko rzucając wyzwanie temu, czego się boimy. Zaplanowałeś więc tutaj kolejny wyścig, by mi wykazać, że obawa, jaką być może budzi we mnie ten las, jest najzupełniej bezpodstawna. To odwrócenie sytuacji z sali lustrzanych płyt, ale chodzi o to samo, prawda?

— Nic nie rozumiem — stwierdził Voriax. — Czyżbyś nagle dostał gorączki?

— Nie, nie dostałem gorączki. To co, zaczynamy?

— Nie. Chyba nie.

Zdumiony Valentine uderzył pięścią jednej ręki w dłoń drugiej.

— Przecież wyścig to twój pomysł!

— Zaproponowałem, żebyśmy przejechali przez las. A ty złościsz się, wymyślasz mi, oskarżasz mnie o manipulowanie tobą, choć nic takiego nawet nie postało mi w głowie. Jeśli zaczniesz się ścigać w takim nastroju, z pewnością znowu spadniesz i najprawdopodobniej zgruchoczesz sobie drugą nogę. Chodź, wracamy do Aniblemornu.

— Voriaxie, słuchaj…

— Wracamy.

— Chcę przejechać przez ten las. — Valentine nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w twarz brata. — Jedziesz ze mną, czy wolisz poczekać?

— Chyba pojadę.

— To teraz powiedz mi, że mam być ostrożny i uważać na korzenie. Na policzku Voriaxa drgnął mięsień — był to jedyny widoczny dowód jego rozdrażnienia, może z wyjątkiem głębokiego westchnienia.

— Nie jesteś dzieckiem — powiedział. — Nie mam zamiaru mówić ci nic takiego. A poza tym, gdybym uznał taką radę za wskazaną, wypowiedziałbym ci braterstwo i nie chciałbym cię znać.

Spiął wierzchowca i pogalopował wąską ścieżką wijącą się pomiędzy karłowatymi drzewkami.

Valentine ruszył za nim po krótkiej chwili wahania i starał się doścignąć brata. Nie wybrali sobie najłatwiejszej drogi, tu i tam dostrzec można było przeszkody równie groźne jak ta, o którą wywrócili się poprzednio podczas wyścigu z Elłdathem, lecz tym razem jego wierzchowiec pewnie trzymał się na nogach, nie było więc potrzeby ściągać mu wodzów. Choć doskonale pamiętał swój upadek, Valentine nie czuł strachu, tylko wszystkie zmysły wyostrzyły mu się nagle; wiedział, że gdyby znowu spadł, skutki nie byłyby aż tak tragiczne. Zastanawiał się, czy nie za ostro zareagował na zachowanie Voriaxa. Być może był zbyt wrażliwy, zbyt skory do obrony samego siebie przed jego wyobrażoną opiekuńczością. Przecież Voriax uczył się, jak być władcą świata, więc — choćby nawet nie chciał — musiał brać na siebie odpowiedzialność za każdego i za wszystko, a już zwłaszcza za młodszego brata. Zdecydował, że od tej pory będzie bronił swej niezależności z mniejszym zapałem.