Выбрать главу

Przejechali przez las i znaleźli się w Amblemornie, najstarszym z miast Zamkowej Góry, pełnym krętych uliczek i porośniętych dzikim winem murów. Dwanaście tysięcy lat temu z tego właśnie miejsca zaczaj się podbój Góry — stąd wyruszyli pierwsi lekkomyślni śmiałkowie, pragnący podbić ogromny, pozbawiony atmosfery pięćdzie-sięclokilometrowy szczyt, wyrastający z powierzchni Majipooru. Komuś, kto całe życie przeżył w Pięćdziesięciu Miastach, w atmosferze nie kończącej się nigdy wiosny, trudno sobie wyobrazić czasy, gdy zbocza Góry były jałowe i niezdatne do zamieszkania, lecz Valentine znał opowieści o pionierach pnących się po gigantycznych zboczach, transportujących maszyny produkujące ciepło i powietrze, przez stulecia zmieniających jałową górę w baśniowe królestwo piękna, ukoronowane w końcu maleńką twierdzą, którą przed ośmioma tysiącami lat wybudował na szczycie Lord Stiamot i która przez tysiąclecia zmieniła się w ogromny, niewyobrażalny wręcz Zamek, zamieszkały dziś przez Lorda Malibora. Wraz z Voriaxem zatrzymał się przy pomniku w Amblemornie, wyznaczającym dawną granicę strefy drzew, i z szacunkiem odczytał inskrypcję:

NIEGDYŚ POWYŻEJ BYŁO TYLKO JAŁOWE PUSTKOWIE

Iglicę z czarnego marmuru, na której wyryto ten napis, otaczał ogród cudownych, kwitnących purpurowo i złoto drzew halatinga.

Dzień i noc, i jeszcze jeden dzień, i jeszcze jedną noc spędzili w Amblemornie. Potem Voriax i Valentine zjechali wzdłuż zbocza doliny Glayge, docierając do miejscowości Ghiseldorn, położonej z dala od głównych traktów. Na skraju mrocznego, gęstego lasu osiedliło się kilka tysięcy ludzi, którzy uciekli z wielkich miast i zamieszkali w namiotach z ciemnego wojłoku, zrobionego z wełny dzikich blavów pasących się na nadrzecznych łąkach. Nie wtrącali się w sprawy sąsiadów. Niektórzy uważali ich za czarownice i czarodziejów, inni mówili, że to odłam Metamorfów, którzy przed laty uniknęli wypędzenia z Alhanroelu i na stałe przybrali ludzką postać. Valentine podejrzewał, że ci ludzie po prostu nie czuli się dobrze w hałaśliwym, żyjącym interesami świecie, jakim stał się Majipoor, i przenieśli się tu, by stworzyć sobie własny świat.

Na wzgórze, z którego widać było las Ghiseldorn i położoną po jego przeciwnej stronie wioskę czarnych namiotów, wjechali późnym popołudniem. Las sprawiał odpychające wrażenie — rosły w nim głównie drzewa pingla, niskie, o grubych pniach, z gałęziami rosnącymi w górę i splatającymi się tak gęsto, że nie przepuszczały nawet odrobiny światła. Sama wioska nie wydawała się pogodniejsza. Dziesięcioboczne, rzadko rozstawione namioty wyglądały jak jakieś niezwykłe owady, które podczas wędrówki przysiadły na chwilę w obojętnym dla nich miejscu. Valentine był bardzo ciekaw Ghiseldornu i zamieszkującego go ludu, lecz teraz, kiedy dotarł już na miejsce, ochota do poznania ich tajemnic jakoś mu przeszła.

Spojrzał na Voriaxa ł w jego twarzy dostrzegł odbicie swych wątpliwości.

— To co robimy? — spytał.

— Powinniśmy chyba zatrzymać się po tej stronie lasu. Rankiem możemy pojechać do wioski; ciekawe, jak zostaniemy przyjęci.

— Sądzisz, że mogą nas zaatakować?

— Zaatakować? Bardzo wątpię. Przypuszczam, że są nastawieni znacznie bardziej pokojowo niż większość ludzi na naszej planecie. Ale po co się im narzucać? Czemu nie mielibyśmy uszanować ich odrębności? — Wskazał pasek gęstej trawy przy brzegu strumienia. — Co powiesz na to, żebyśmy rozbili obóz właśnie tu?

Zatrzymali się, rozkulbaczyli wierzchowce, wypakowali bagaże, zebrali soczyste kiełki na kolację. Szukali drewna na ognisko, kiedy Valentine spytał nagle:

— Gdyby Lord Malibor polował w lesie Ghiseldorn na jakieś rzadkie zwierzę, to jak sądzisz, czy uszanowałby prywatność tych ludzi?

— Nic nie powstrzyma Lorda Malibora przez zabiciem tego, co chce zabić.

— No właśnie. Ta myśl nawet nie postałaby mu w głowie. Myślę, że będziesz znacznie lepszym Koronalem od niego, Voriaxie.

— Nie mów głupstw!

— Nie mówię głupstw. Wyrażam całkiem rozsądne przypuszczenie. Wszyscy zgadzają się, że Malibor to człowiek ordynarny i bezmyślny. Kiedy nadejdzie twoja kolej…

— Przestań, dobrze?

— Przecież zostaniesz Koronalem — mówił dalej Valentine. — Więc po co udawać? Zostaniesz Koronalem z całą pewnością i to raczej prędzej niż później. Tyeveras jest stary; za dwa, trzy lata Malibor przeniesie się do Labiryntu, a kiedy już zostanie Pontifexem, na pewno mianuje cię Koronalem. Nie jest na tyle głupi, by obrazić wszystkich swoich doradców. A potem…

Voriax złapał go za przegub i przyciągnął do siebie. Z oczu biła mu wściekłość.

— Takie gadanie przynosi pecha — powiedział. — Milcz.

— Mogę powiedzieć coś jeszcze?

— Nie mam zamiaru słuchać przypuszczeń co do tego, kto będzie Koronalem!

Valentine skinął głową.

— Nie mam zamiaru się nad tym rozwodzić. Chcę tylko zadać ci jedno pytanie, jak brat bratu. Myślałem o tym od dłuższego czasu. Nie twierdzę, że z pewnością zostaniesz Koronalem, ale chciałbym wiedzieć, czy chcesz zostać Koronalem. Czy ktoś w ogóle zapytał cię o zdanie? Czy masz ochotę wziąć na barki ten ciężar? Po prostu odpowiedz mi, dobrze?

Po dłuższej chwili milczenia Voriax odpowiedział:

— Tego ciężaru nikt nie ośmieliłby się odrzucić.

— Ale czy ty go pragniesz?

— Jeśli przeznaczenie go na mnie złoży, czy mam powiedzieć „nie”?

— Nie odpowiadasz na moje pytanie. Spójrz tylko na nas! Jesteśmy młodzi, zdrowi, szczęśliwi, wolni. Oprócz dworskich obowiązków, których, prawdę mówiąc, wcale nie jest tak wiele, możemy robić, co chcemy, oglądać to, co chcemy, wszędzie, na całym świecie. Możemy popłynąć na Zimroel, udać się z pielgrzymką na Wyspę, spędzić wakacje na Bagnach Khyntoru, robić, co nam się żywnie podoba. Oddać to wszystko, by włożyć na głowę koronę gwiazd, by podpisywać miliony dekretów i prowadzić wielkie pielgrzymki, z tymi wszystkimi mowami, a pewnego dnia z konieczności zamieszkać na samym dnie Labiryntu… po co, Voriaxie? Dlaczego w ogóle ktoś miałby tego pragnąć? Czy ty tego pragniesz?

— Ciągle jeszcze jesteś dzieckiem — stwierdził Voriax. Valentine odsunął się o krok, jakby brat wymierzył mu policzek.

Znów ten protekcjonalny ton! Lecz nagle zrozumiał, że sobie na to zasłużył, że zadawał naiwne, nawet głupie pytania. Odsunął od siebie gniew i powiedział:

— Sądziłem, że właśnie zaczynam dorastać.

— Zaczynasz. Lecz wiele musisz się jeszcze nauczyć.

— Bez wątpienia — zgodził się Valentine i umilkł. — Zgoda, przyjmiesz władzę z konieczności, kiedy sama wpadnie ci w ręce. Lecz czy jej pragniesz, Voriaxie, czy naprawdę jej pragniesz, czy też to tylko wychowanie i poczucie obowiązku każe ci przygotowywać się do wstąpienia na tron?

— Nie przygotowuję się do wstąpienia na tron — powiedział powoli Voriax — lecz tylko do zajęcia miejsca w rządzie tej planety, do czego jesteś przygotowywany i ty. Tak, jest to kwestia wychowania i poczucia obowiązku; jestem przecież synem Pierwszego Doradcy Damiandane, tak jak ł ty. Gdyby ktoś zaoferował mi tron, przyjąłbym go z dumą i sprawował rządy najlepiej, jak potrafię. Nie marnuję czasu na pożądanie władzy, a tym bardziej na zastanawianie się, czy kiedykolwiek będę ją sprawował. Ta rozmowa zaś zdecydowanie mnie męczy, więc byłbym wdzięczny, gdybyś pozwolił mi w milczeniu zbierać drewno.