Spojrzał na brata z gniewem i odwrócił się.
Valentine pragnął zadać jeszcze tyle pytań, ile wylęga się alabandinów w lecie, ale powstrzymał się, dostrzegł bowiem, jak bratu drżą wargi i wiedział, że przekroczył dozwolone granice. Voriax szarpał gwałtownie leżące na ziemi gałęzie, łamiąc je z niepotrzebną siłą, jako że były kruche i wyschnięte. Valentine nie próbował przedrzeć się przez wzniesiony przez niego mur milczenia, choć nie dowiedział się wszystkiego, czego pragnął się dowiedzieć. Z tego, jak Voriax unikał odpowiedzi, wywnioskował, że rzeczywiście pragnie zostać Koronalem i poświęca cały swój czas na przygotowanie się do tej roli; przypuszczał też, choć były to mgliste podejrzenia, jakimi motywami się kieruje. Czy chce władzy dla siebie, czy pragnie potęgi i chwały? Cóż, czemu nie? Czy chce, by dopełniło się przeznaczenie, które wynosi niektórych ludzi ponad innych? Tak, to także. Być może chciał również zadośćuczynienia za rozczarowanie ojca, którego ominęła korona. Lecz, mimo wszystko, oddać się w niewolę tylko po to, by po prostu rządzić światem… tego Valentine nie potrafił już zrozumieć. W końcu zdecydował, że Voriax ma rację — tego rodzaju rzeczy nie sposób pojąć do końca, kiedy ma się zaledwie siedemnaście lat.
Zaniósł uzbierane drewno na miejsce i zajął się rozniecaniem ognia. Voriax dołączył do niego wkrótce, lecz nie powiedział nic; wyraźnie czuło się panujące między braćmi napięcie, które sprawiało Valentine'owi wielką przykrość. Żałował, że nie może przeprosić Voriaxa za to, iż zbyt głęboko drążył swymi pytaniami; nie mógł, bowiem w podobnych okolicznościach nigdy nie umiał zachować się delikatnie — podobnie zresztą jak Voriax. Nadal czuł, że bracia powinni umieć rozmawiać ze sobą o najdelikatniejszych sprawach bez wzajemnego urażania się. Okazywany przez brata chłód wydawał mu się trudny do zniesienia, a trwał wystarczająco długo, by zagrozić zepsuciem całej wspólnej wyprawy. Valentine szukał sposobu naprawienia szkód i po chwili przypomniał sobie coś, co pomagało im zawsze, kiedy byli młodsi.
Podszedł do Voriaxa, który kroił mięso na kolację, ponury i zacięty w milczeniu.
— Masz ochotę się ze mną pomocować, dopóki nie zagotuje się woda?
Voriax zerknął na niego, zaskoczony.
— Co?
— Chcę się trochę rozruszać.
— To wleź na te pingle i zatańcz na gałęziach!
— Daj spokój. Spróbujmy zapasów, dobrze?
— To nie byłoby w porządku.
— A niby czemu? Czyżby porażka mogła jeszcze głębiej urazić twą godność?
— Nie przeciągnij struny, Valentine!
— Wyraziłem się zbyt ostro. Wybacz mi. — Valentine przyjął pozycję zapaśnika i wyciągnął ręce. — Proszę. Tylko kilka chwytów, trochę ruchu przed kolacją…
— Noga dopiero ci wyzdrowiała.
— Ale wyzdrowiała. Nie musisz mnie oszczędzać, a ja z pewnością nie będę oszczędzał ciebie.
— A jeśli kość znów pęknie? Do najbliższego miasta wartego tej nazwy jest dzień drogi.
— Daj spokój. — Valentine zaczął się niecierpliwić. — Za bardzo się martwisz. No, pokaż, że umiesz jeszcze walczyć! — Roześmiał się, klasnął w dłonie, skinął na brata i znów klasnął; przysunął się do niego, aż niemal zetknęli się nosami, poderwał go na nogi — i Voriax wreszcie ustąpił i zaczaj walczyć.
Coś było nie tak. Siłowali się często od czasu, gdy Valentine był już wystarczająco duży, by stawić bratu czoło. Doskonale wiedział, jak Voriax się porusza, wiedział, jak utrzymuje równowagę, znał jego styl. Ale… mężczyzna, z którym teraz walczył, wydawał mu się zupełnie obcy. Czy to jakiś Metamorf podkradł się do niego, imitując postać Voriaxa? Nie, nie, to noga — uświadomił sobie Valentine. Voriax nie używa całej swej siły, świadomie jest zbyt delikatny, zbyt niezdarny. Znów mu matkuje. Zrobił wypad i z nagłą, niespodziewaną złością — chociaż dobry zapaśniczy obyczaj nakazywał, by jeszcze markował ataki i wypróbowywał przeciwnika — chwycił brata, zamierzając wykonać rzut. W jego oczach dostrzegł zdumienie. W ostatniej chwili, gdy Valentine zbierał siły, by położyć go na łopatki, Voriax uniósł się, po raz pierwszy wykorzystując całą swą niezwykłą siłę. Mimo wszystko omal nie został pokonany, lecz w ostatniej chwili uwolnił się, odtoczył, poderwał na równe nogi. Obaj zaczęli krążyć, czujnie się obserwując.
— Widzę, że cię nie doceniłem. Nogę masz już całkowicie wyleczoną — powiedział Voriax.
— Jest zdrowa, o czym przekonywałem cię dziś kilkakrotnie. Po prostu trochę kuleję, co nie ma najmniejszego wpływu na przebieg walki. No chodź, jeszcze nie skończyliśmy!
Valentine skinął dłonią. Skoczyli ku sobie, zwarli się w uścisku, żaden z nich nie mógł przemóc przeciwnika, więc trwali tak przez chwilę, która Valentine'owi wydała się wieloma godzinami, choć prawdopodobnie trwała tylko kilka minut. Później Voriax cofnął się o parę centymetrów, naparł na brata i odzyskał stracony dystans. Oddychali ciężko, pocili się, wysilali i uśmiechali się do siebie podczas tej walki. Uśmiech Voriaxa sprawił Valentine'owł największą przyjemność, oznaczał on bowiem, że znów są braćmi, że dzielące ich lody stopniały, że wybaczono mu jego impertynencję. W tej chwili pragnął objąć brata, a nie z nim walczyć i w momencie, w którym odrobinę rozluźnił chwyt, Voriax pchnął go, skręcił, obrócił się, wykonał rzut i przycisnął mu żołądek kolanem, a rękami złapał za ramiona. Valentine walczył dzielnie, ale w tej pozycji nie mógł się bronić długo i wkrótce pod łopatkami poczuł chłodną, wilgotną ziemię.
— Wygrałeś — wysapał, a gdy Voriax rozluźnił chwyt, odtoczył się i znieruchomiał obok niego. Obaj wybuchnęli śmiechem. — Załatwię cię następnym razem.
Choć pokonany, czuł się świetnie, bowiem odzyskał braterską miłość.
I nagle Valentine usłyszał, że ktoś stojący blisko bije im brawo. Usiadł i wpatrzył się w mrok; dostrzegł smukłą kobietę o szczupłej twarzy i niezwykle długich, prostych czarnych włosach, stojącą na krawędzi lasu. Miała błyszczące oczy, w których kryła się kpina, pełne usta i była dziwnie ubrana w niedbale połączone, kolorowe pasy wyprawionej skóry. Wydała mu się dość stara, mogła mieć ze trzydzieści lat.
— Obserwowałam was — powiedziała podchodząc do nich bez śladu strachu. — Najpierw myślałam, że walczycie naprawdę, ale potem zobaczyłam, że to dla zabawy.
— Najpierw walczyliśmy naprawdę — odparł Voriax. — Lecz także, zawsze, jest to zabawa. Nazywam się Voriax z Halaruc, a to jest Valentłne, mój brat.
Przyjrzała się im.
— Tak, oczywiście. Każdy dostrzeże, że jesteście braćmi. Ja mam na imię Tanuda. Pochodzę z Ghiseldornu. Czy chcecie, bym przepowiedziała wam przyszłość?
— A więc jesteś czarownicą? — spytał Valentine. W oczach kobiety tańczyły iskierki wesołości.
— Tak, oczywiście, czarownicą. Czym innym mogłabym być?
— Więc dobrze, przepowiadaj!
— Zaraz — odezwał się Voriax. — Nie przepadam za czarami.
— Jesteś o wiele za rozsądny. Komu to może zaszkodzić? Mamy zamiar odwiedzić Ghiseldorn, osiedle czarowników, więc czy nie powinniśmy się dowiedzieć, co nas czeka? Czego się boisz? To tylko zabawa, zwykła zabawa. — Valentine podszedł do czarownicy i spytał: — Czy zostaniesz z nami na kolację?
— Zaraz…
Spojrzał bratu w oczy i roześmiał się.