— Obronię cię przed czarami. Nie obawiaj się. — A potem, nieco ciszej, dodał: — Już wystarczająco długo podróżowaliśmy sami, bracie. Mam ochotę porozmawiać z kimś obcym.
— To widać — burknął Voriax.
Lecz kobieta była ładna, Valentine nalegał i wkrótce Voriax pogodził się z jej towarzystwem; uciął dla niej dodatkowy kawałek mięsa, a ona poszła do lasu, wróciła z owocami pingli i pokazała im, jak je opiec, by sok przesycił mięso nadając mu przyjemny, gorzkawy i lekko dymny posmak. Po pewnym czasie Valentine stwierdził, że trochę kręci mu się w głowie. Wątpił, by spowodowało to kilka łyków wypitego wina, więc pewnie to skutek zjedzenia pingli; pomyślał, że może czarownica zastawiła na nich jakąś pułapkę, ale odrzucił tę myśl, bowiem w ogarniającym go oszołomieniu było coś przyjemnego, nawet podniecającego, przy równoczesnym braku poczucia jakiegokolwiek zagrożenia. Spojrzał na Voriaxa zastanawiając się, czy jego naturalna podejrzliwość nie dojdzie do głosu i nie popsuje im zabawy, lecz nie. Jeśli Voriax w ogóle odczuwał działanie soku, to uczynił go on tylko bardziej jowialnym — śmiał się głośno ze wszystkiego, kiwał, uderzał dłońmi po udach, pochylał się ku czarownicy wykrzykując jej w twarz dwuznaczne dowcipy. Valentine zjadł jeszcze trochę mięsa. Zapadała już noc, obóz nagle ogarnęła ciemność, na niebie, oświetlonym tylko jednym małym srebrnym księżycem, rozbłysły gwiazdy. Nagle wydało mu się, że słyszy dalekie śpiewy i jakieś okrzyki, miał jednak wrażenie, że Ghłseldorn jest zbyt daleko, by przez gęsty las mogły dobiec tu tego rodzaju odgłosy, uznał więc, że tylko mu się wydaje i że to kolejny przejaw działania oszałamiających owoców pingli.
Ognisko przygasło. Nocne powietrze było chłodne. Przytulili się do siebie we troje, Valentine, Voriax i Tanuda; ciało przy ciele, najpierw niewinnie, w poszukiwaniu ciepła, potem już nie tak niewinnie. Kiedy siedzieli tak, przytuleni, Voriax zerknął na młodszego brata i puścił do niego oko, jakby chciał powiedzieć: „Dziś w nocy obaj jesteśmy mężczyznami i będziemy się bawić jak dwaj mężczyźni, bracie”. Od czasu do czasu Valentine dzielił kobietę z którymś z przyjaciół — z Elidathem, ze Stasilanem, we troje zabawiali się w łóżku dla dwojga — lecz nigdy z Voriaxem, tak świadomym swej godności, wyższości i pozycji, toteż teraz czerpał z tej gry podwójną radość. Czarownica z Ghiseldornu zrzuciła skórzany strój; jej ciało wydawało się w świetle ognia smukłe i zgrabne. Przedtem bał się trochę, że wyda mu się odpychająca — była przecież o tyle starsza od niego, starsza nawet o parę łat od Voriaxa — ale zorientował się, że strach ten wynikł z głupoty, z braku doświadczenia, bowiem teraz kobieta wydała mu się piękna. Objął ją, trafił na spoczywającą na jej biodrze dłoń Voriaxa i uderzył ją tak, jak odpędza się dokuczliwego komara; obaj roześmiali się, a ich basowemu śmiechowi zawtórował srebrzysty śmiech Tanudy. We troje położyli się na wilgotnej od rosy trawie.
Jeszcze nigdy Valentine nie przeżył tak dzikiej nocy. Cokolwiek zawierał w sobie sok z pingli, wyzwoliło go to ze wszelkich ograniczeń, dodało sił, a z Voriaxem musiało być podobnie. Noc tę Valentine zapamiętał jako serię oderwanych obrazów, całkowicie różnych zdarzeń. Oto leży na trawie, głowa Tanudy spoczywa na jego brzuchu, Voriax kocha się z nią, a on z dziwną przyjemnością przysłuchuje się ich jękom; teraz on ją ma, a Voriax jest gdzieś blisko, choć nie wiadomo, gdzie; teraz Tanuda leży ściśnięta pomiędzy ich ciałami, co wydaje mu się dość dziwne. Nie wiedział nawet, jak dotarli do strumienia, w którym, śmiejąc się, kąpali się i ochlapywali; później pobiegli, nadzy i drżący, do niemal wygasłego ogniska i znów się kochali — Valentine i Tanuda, Voriax i Tanuda, Valentine i Tanuda i Voriax, ciało przy ciele, aż mrok rozproszyło powoli światło nadchodzącego poranka.
Żadne z nich nie spało, kiedy na niebie pojawiło się słońce. Całe długie fragmenty nocnych przeżyć znikły z pamięci Valentine'a — ciekaw był, czy może na chwilę udawało mu się zasnąć — teraz jednak umysł miał niezwykle czysty, oczy szeroko otwarte, jakby to był środek dnia. Podobnie było z Voriaxem i uśmiechniętą, spoczywającą pomiędzy nimi nagą wiedźmą.
— A teraz — powiedziała Tanuda — czas na przepowiedzenie przyszłości.
Voriax chrząknął, niepewny, lecz Valentme powiedział szybko:
— Tak! Tak! Przepowiedz nam przyszłość.
— Zbierzcie nasiona pingli.
Nasiona leżały wszędzie dokoła: okrągłe, lśniące, czarne w czerwone plamki. Valentine zebrał ich kilkanaście, nawet Voriax przyniósł parę; dali je Tanudzie, która także znalazła kilka. Potrząsała nimi w zamkniętej dłoni i rzucała jak kośćmi. Rzuciła je pięć razy, zbierała i rzucała znowu, potem połączyła dłonie i upuściła je tak, by ułożyły się w krąg, pozostałe wsypała do jego wnętrza. Przyglądała się im uważnie; kucała, twarzą niemal dotykając ziemi. W końcu uniosła wzrok. Beztroska, przekorna wesołość znikła; czarownica zmieniła się nagle, była bardzo poważna i wydawała się starsza.
— Jesteście mężczyznami wysoko urodzonymi — powiedziała — ale to łatwo poznać po waszym zachowaniu. Nasiona mówią mi o wiele, wiele więcej. Widzę, co wam grozi.
Voriax odwrócił twarz, zmarszczył brwi i splunął.
— Nie wierzysz mi, wiem. Ale obydwaj będziecie musieli stawić czoła niebezpieczeństwu. Ty — wskazała palcem Voriaxa — musisz strzec się lasów, a ty — spojrzała na Valentine'a — wody, oceanu — zmarszczyła brwi — i nie tylko oceanu, bowiem twe przeznaczenie jest tajemnicze i nie potrafię go do końca odczytać. Linia życia jest przerwana, nie śmiercią, lecz czymś bardzo dziwnym, zmianą, transformacją. — Potrząsnęła głową. — Nie wiem. Nie potrafię powiedzieć nic więcej.
— Mamy strzec się lasów, mamy strzec się oceanów… najlepiej zrobimy, jeżeli będziemy strzec się bzdur! — powiedział Voriax.
— Zostaniesz królem — stwierdziła Tanuda.
Voriax westchnął gwałtownie. Gapił się na nią, w oczach nie pozostał mu nawet ślad gniewu.
Valentine uśmiechnął się, klepnął brata po ramieniu.
— Widzisz? Widzisz?
— Ty także będziesz królem.
— Co? — Valentine'a aż zatkało ze zdumienia. — Co to za idiotyzm? Twoje nasiona cię oszukały!
— Jeśli tak, zdarzyło się to pierwszy raz. — Tanuda zebrała nasiona, szybko wrzuciła je do strumienia i ubrała się w paski skóry. — Król i król, tej nocy miałam was obu, przyszli władcy. Czy przybędziecie dziś do Ghiseldornu?
— Chyba nie — powiedział Voriax, nawet na nią nie patrząc.
— A więc już się nigdy nie zobaczymy. Żegnajcie.
Ruszyła szybko w kierunku lasu. Valentine wyciągnął ku niej dłoń, lecz nie powiedział nic, w drżące palce chwycił tylko powietrze. Obrócił się ku bratu, który gniewnie wpatrywał się w dogasające węgielki. Radość nocnej zabawy znikła bezpowrotnie.
— Miałeś rację — powiedział. — Nie powinniśmy jej pozwolić bawić się w proroctwa naszym kosztem. Lasy! Oceany! I ten idiotyzm, jak to obaj mamy zostać królami.
— Co mogła mieć na myśli? — spytał Voriax. — Że będziemy dzielić tron jak dzisiejszej nocy dzieliliśmy jej ciało?
— To przecież niemożliwe.
— Nigdy w historii Majipooru nie rządziło nim dwóch władców jednocześnie. To nie ma sensu! To nie do pomyślenia! Jeśli ja mam zostać królem, to jak ty możesz zostać królem?
— W ogóle mnie nie słuchasz. Mówię ci, nie zwracaj na to uwagi, bracie. Mieliśmy do czynienia z dziką kobietą, która dała nam noc szalonych rozkoszy. W jej proroctwach nie ma ani okrucha prawdy.