Выбрать главу

— Powiedziała, że mam zostać królem.

— 1 najprawdopodobniej nim zostaniesz. Po prostu szczęśliwy traf.

— A jeśli nie? Jeśli rzeczywiście ma talent proroczy?

— No, to z pewnością zostaniesz królem.

— A ty? Jeżeli mówiła prawdę o mnie, to ty także musisz zostać Koronalem, a jak…

— Nie — powiedział Valentine. — Prorocy często posługują się zagadkami, mówią umyślnie niejasno. Nie miała na myśli króla w dosłownym znaczeniu. Zostaniesz Koronalem, Voriaxie, wszyscy o tym wiedzą — a mnie przepowiedziała jakiś inny rodzaj królowania albo w ogóle mówiła bez sensu.

— To mnie przeraża, Valentine.

— Masz zostać Koronalem, nie musisz się niczego bać. Dlaczego się tak krzywisz?

— Dzielić tron z bratem… — Jego myśli krążyły wokół tej zagadki jak język wciąż dotykający bolącego zęba; nie potrafił ich opanować.

— To się nie zdarzy. — Valentine podniósł z ziemi ubranie, stwierdził, że należy do Voriaxa i rzucił mu je. — Słyszałeś, co powiedziałem wczoraj. Nie mieści mi się w głowie, dlaczego ktoś miałby pożądać władzy. Z pewnością pod tym względem nie będę dla ciebie żadną konkurencją. — Złapał brata za rękę. — Voriaxie, Voriaxie, nie rób takiej ponurej miny. Czyżby słowa leśnej czarownicy dotknęły cię aż tak głęboko? Przysięgam ci, że gdy zostaniesz Koronalem, będę twym najwierniejszym sługą, nigdy rywalem. Przysięgam ci to na duszę naszej matki, która ma być Panią Wyspy. I mówię ci raz jeszcze, że tego, co zaszło tu dziś w nocy, nie można traktować poważnie.

— Być może nie — zgodził się Voriax.

— Z pewnością nie. To co, ruszamy?

— Chyba tak.

— Robiła dobry użytek ze swego ciała, prawda? Voriax roześmiał się.

— Z pewnością. Trochę żałuję, że nigdy już nie wezmę jej w ramiona. Ale nie, nie chciałbym usłyszeć już więcej jej szalonych przepowiedni, niezależnie od tego, jak wspaniale poruszała biodrami. No, chyba mam już dość jej i tego miejsca. Ominiemy Ghiseldorn?

— Chyba tak — zgodził się Valentine. — Jakie są inne najbliższe miasta nad brzegiem Glayge?

— Następne jest Jerrik, w którym osiedliło się wielu Vroonów, dalej Mitripond i miejscowość zwana Gayles. Sądzę, że powinniśmy zatrzymać się w Jerrik i zabawić się przez kilka dni, spędzając czas na grze.

— Niech będzie Jerrik.

— Doskonale. I nie mów mi nic więcej o tym, czy mam, czy nie mam zostać władcą.

— Przysięgam, już nic nie powiem. — Valentine roześmiał się. Objął brata, przytulił go i powiedział: — Bracie! Podczas tej wyprawy kilkakrotnie myślałem już, że oddaliliśmy się od siebie nieodwołalnie, ale widzę, że wszystko jest dobrze i że znowu się odnaleźliśmy.

— Nie oddaliliśmy się od siebie. Nawet na najkrótszą chwilkę. No, dobrze, pakujemy się i ruszamy do Jerrik.

Nigdy już nie rozmawiali o nocy spędzonej z czarownicą i o tym, co im przepowiedziała. Pięć lat później, gdy Lord Malibor zginął polując na smoki morskie, Voriax wybrany został Koronalem, co nie zdumiało nikogo, a Valentine był pierwszym, który ukląkł i złożył mu hołd. Do tego czasu zdążył już zapomnieć o dziwnej przepowiedni Tanudy, choć pamiętał smak jej pocałunków i gładkie ciało. Obaj królami? Jak to w ogóle możliwe, skoro nie może być kilku Koronali na raz? Valentine cieszył się powodzeniem brata, w pełni usatysfakcjonowany swą pozycją. A kiedy w pełni zrozumiał treść proroctwa, które nie oznaczało, że będzie rządził wraz z Voriaxem, lecz że wstąpi na tron zaraz po nim, choć nigdy jeszcze w historii Majipooru brat nie zastąpił u steru władzy brata, nie mógł już go objąć i powiedzieć mu, jak bardzo go kocha, bowiem Voriax odszedł od niego na zawsze, zginał od zbłąkanej strzały w lesie, podczas polowania. I oto Valentine, samotny, zdumiony i oszołomiony, wstępował na stopnie Tronu Confalume'a.

CZĘŚĆ JEDENASTA

Te ostatnie kilka sekund — dopisek jakiegoś skryby dołączony do nagrania młodego Valentine'a, wprawiło Hissune'a w oszołomienie. Siedział nieruchomo dłuższą chwilę, potem wstał jak we śnie i ruszył w stronę wyjścia z kabiny. W umyśle wirowały mu ciągle obrazy tej szalonej nocy w lesie: rywalizujący ze sobą bracia, czarownica o błyszczących oczach, nagie splecione ciała, przepowiednia przyszłego panowania. Tak, dwaj królowie! A Hissune podglądał ich wówczas, gdy byli najbardziej bezbronni! Czuł się onieśmielony, a było to dla niego nowe uczucie. Być może nadszedł moment, by na jakiś czas przerwać wizyty w Rejestrze Dusz, pomyślał. To, co tu przeżywał, oddziaływało czasami na niego zbyt silnie; potrzebne chyba mu jest kilka miesięcy odpoczynku. Kiedy wychodził, trzęsły mu się ręce.

Godzinę temu do kabiny wpuścił go zwykły funkcjonariusz Rejestru, tęgi mężczyzna o pozbawionych wyrazu oczach imieniem Penagorn. Nadal tkwił za swym biurkiem, lecz za nim stał ktoś jeszcze: wysoki, wyprostowany człowiek w zielono-złotym mundurze straży Koronala. Przez chwilę przyglądał się Hissune'owi zmrużonymi oczami, a potem powiedział:

— Czy mogę prosić o dowód tożsamości?

A więc nadeszła chwila, której tak bardzo się obawiał. Odkryli jego wykroczenie — korzystanie z archiwów bez upoważnienia — i zaraz zostanie aresztowany. Hissune wręczył swą kartę strażnikowi. Prawdopodobnie od dawna wiedzieli o jego nielegalnych wizytach w Rejestrze Dusz, po prostu czekali, aż popełni największą zbrodnię, odtwarzając nagrania samego Koronala. Bardzo prawdopodobne, pomyślał Hissune, że w tym momencie włącza się alarm, dyskretnie wzywający sługi władcy, a teraz…

— To właśnie ciebie szukaliśmy — powiedział mężczyzna w zielono-złotym mundurze. — Proszę ze mną.

Hissune udał się za nim w milczeniu. Wyszli z Domu Kronik, przecięli wielki plac, zmierzając ku wejściu na najniższe poziomy Labiryntu, minęli wartownię i wsiadłszy do czekającego tam ślizgacza pojechali w dół, coraz niżej, w głąb tajemniczego królestwa, którego Hissune nigdy w życiu nie oglądał. Siedział nieruchomy i otępiały. Czuł ciśnienie całego świata, który pozostał tam, w górze, odczuwał ciężar kolejnych poziomów Labiryntu. Gdzie byli teraz? Czy to Pałac Tronów, gdzie spotykają się najwyżsi ministrowie? Hissune nie miał odwagi zapytać, a jego strażnik milczał jak zaczarowany. Mijali bramę za bramą, posuwając się raz tym, raz innym korytarzem; w końcu ślizgacz się zatrzymał. Pojawiło się kolejnych sześciu strażników w mundurach Koronala, którzy zaprowadzili go do jasno oświetlonej sali, gdzie zatrzymali się, stając z obu jego stron.

Drzwi odsunęły się, znikając w ścianie, i do sali wkroczył wysoki, dobrze zbudowany jasnowłosy mężczyzna w prostej białej szacie. Hissune aż zachłysnął się ze zdumienia.

— Jego Lordowska Mość…

— Spokojnie, spokojnie. Obejdziemy się bez tych wszystkich pokłonów, Hissune. Bo przecież ty jesteś Hissune, prawda?

— Tak, panie. Wydoroślałem.

— Minęło osiem lat, czyż nie? Tak, osiem lat. Kiedy widziałem cię po raz ostatni, byłeś… o, taki. Cóż, to głupio z mojej strony, ale spodziewałem się chłopca. Masz osiemnaście lat?

— Tak, panie.

— A ile miałeś lat, kiedy zacząłeś wtykać nos w Rejestr Dusz?

— A więc wiesz o tym, panie? — szepnął Hissune, czerwieniejąc, wpatrzony w czubki swoich butów.

— Czternaście, prawda? Tak mi chyba powiedzieli. Kazałem cię obserwować. Przed trzema, może czterema laty poinformowano mnie, że bezczelnie wdarłeś się do Rejestru. Czternastoletni chłopak udający naukowca! Mam wrażenie, że obejrzałeś sobie wiele rzeczy, których na ogół nie oglądają czternastoletni chłopcy.