Выбрать главу

– Z policji i jakiejś rządowej agencji – odparła.

– Rządowej agencji?

Skinęła głową.

– Tak mi powiedziano. Pracowali dla senatora Crossa. Tajne służby albo coś w tym rodzaju. Skonfiskowali wszystko: próbki tkanek, wyjęte z jego ciała pociski, wszystko. Powiedzieli mi, że to sprawa bezpieczeństwa narodowego. Cała ta noc była zwariowana. Matka Yellera też zdołała się tu wedrzeć. Zaczęła na mnie wrzeszczeć.

– O co jej chodziło?

– Upierała się, żeby nie robić sekcji zwłok. Chciała natychmiast zabrać stąd syna. I udało jej się. Policja spełniła jej żądanie. Nie chcieli, żeby ktoś zbyt dokładnie przyglądał się tej sprawie, więc to leżało także w ich interesie. – Znowu uśmiechnęła się. – Dziwne, nie uważa pan?

– To że matka nie chciała sekcji zwłok?

– Tak.

Myron wzruszył ramionami.

– Słyszałem już o takich przypadkach, że rodzice nie życzą sobie, by kroić ich dzieci.

– Owszem, ponieważ chcą zapewnić im godny pochówek. Jednak ten dzieciak nie został pogrzebany. Skremowano ciało.

Znów obdarzyła go słodkim uśmiechem, tym razem nieco przesłodzonym.

– Rozumiem – powiedział Myron. – Zatem wszelkie ewentualne dowody przeciwko policji spłonęły razem z ciałem Curtisa Yellera.

– Zgadza się.

– A więc sądzi pani, że ktoś ją przekupił?

Amanda West rozłożyła ręce.

– Hej, powiedziałam tylko, że to dziwne. Reszta należy do pana. Ja jestem tylko patologiem.

Myron skinął głową.

– Odkryła pani coś jeszcze?

– Tak – potwierdziła. – I to także wydało mi się dziwne. Bardzo dziwne.

– Zabawne czy podejrzane?

– Niech pan sam zdecyduje – odparła. Wygładziła fartuch. – Nie jestem ekspertem od balistyki, ale wiem co nieco o kulach. Z ciała Yellera wyjęłam dwa pociski. Jeden z klatki piersiowej, drugi z głowy.

– I co?

– Były różnego kalibru. – Amanada West uniosła wskazujący palec. Uśmiech znikł z jej ust. Jej twarz była teraz skupiona i zdecydowana. – Niech pan dobrze zrozumie, co chcę panu powiedzieć, panie Bolitar. Mówię, że nie tylko strzelano z dwóch różnych egzemplarzy broni, ale w dodatku była to broń różnego kalibru. A teraz najdziwniejsze z tego wszystkiego: policjanci w Filadelfii noszą broń tego samego kalibru.

Zimny dreszcz przeszedł po plecach Myrona.

– Zatem jedną z tych kul wystrzelił ktoś, kto nie był policjantem.

– A wszyscy ci tajniacy z rządowej agencji byli uzbrojeni.

Zapadła cisza.

– No więc – spytała po chwili doktor West – to zabawne czy podejrzane? Myron spojrzał na nią.

– Jakoś mnie to nie rozbawiło.

40

Myron postanowił zignorować radę Jake’a. Szczególnie po wysłuchaniu Amandy West.

Ustalenie obecnego adresu Jimmy’ego Blaine’a nie było łatwe. Przeszedł na emeryturę przed dwoma laty. Mimo to Esperanza odkryła, że mieszka sam nad jakimś małym jeziorem w Poconos. Myron przez dwie godziny jechał przez las, zanim skręcił w boczną drogę. Miał nadzieję, że we właściwą. Spojrzał na zegarek. Wciąż miał dość czasu, żeby zobaczyć się z Jimmym Blaine’em i wrócić do biura na spotkanie z Nedem Tunwellem. Domek był prymitywny i malowniczy, mniej więcej taki, jakiego można było oczekiwać w Poconos. Żwirowy podjazd. Dziesiątki drewnianych figurek strzegły ganku. Powietrze było ciężkie i nieruchome. Wszystko tutaj: wiatrowskaz, amerykańska flaga, bujak, liście drzew i źdźbła traw, zastygło w przestraszonym bezruchu, jakby przedmioty martwe umiały wstrzymywać oddech. Wchodząc po schodkach na ganek, Myron zauważył dobudowany z boku wjazd dla wózków, wiodący do frontowych drzwi. Ten dodatkowy element wydawał się tu nie na miejscu, niczym pączek w sklepie ze zdrową żywnością. Nie było dzwonka, więc Myron zapukał.

Nikt mu nie odpowiedział. A przecież zadzwonił tu dziesięć minut temu i odłożył słuchawkę, kiedy usłyszał, że ktoś odebrał telefon. Może właściciel jest na tyłach. Myron poszedł za dom. Ujrzał przed sobą jezioro. Był to niezwykły widok. Słońce odbijało się od zastygłej – przerażająco nieruchomej – tafli wody, zmuszając go do zmrużenia oczu. Spokój. Cisza. Myron poczuł, że bezwiednie rozluźnia mięśnie ramion.

Mężczyzna siedział na wózku inwalidzkim, twarzą do jeziora. U jego stóp leżał bernardyn. Pies również był przerażająco nieruchomy. Kiedy Myron podszedł bliżej, zobaczył, że mężczyzna struga kawałek drewna.

– Cześć – zawołał Myron.

Mężczyzna ledwie na niego spojrzał. Miał na sobie czerwony podkoszulek i czapeczkę naciągniętą na pomarszczone czoło. Pomimo upału jego nogi okrywał koc. W zasięgu ręki leżał telefon.

– Cześć – odpowiedział i strugał dalej. Jeśli był zaskoczony czy zdenerwowany wizytą, to niczego nie dawał po sobie poznać.

– Piękny dzień – powiedział Myron Uprzejmy Sąsiad.

– Ta.

– Pan jest Jimmy Blaine?

– Ta.

Nawet nie patrząc na wózek inwalidzki, trudno było sobie wyobrazić, że ten facet przez osiemnaście lat pracował w ciemnych zaułkach Filadelfii. Choć prawdę mówiąc, będąc tutaj, trudno było sobie wyobrazić te ciemne zaułki.

Cisza. Nie było słychać ptaków, świerszczy ani niczego innego – tylko odgłos strugania.

Po chwili Myron zapytał:

– Często padało tutaj w tym roku?

Myron Bolitar, Sól Ziemi, Almanach farmera.

– Czasem.

– To pana pies?

– Ta. Wabi się Fred.

– Cześć, Fred.

Myron podrapał psa za uszami. Bernardyn machnął ogonem, nie poruszając żadną inną częścią ciała. Potem głośno puścił bąka.

– Ładnie tutaj – próbował Myron. Ta, dwóch przyjaciół gawędzących sobie o tym i owym. Eb i pan Haney z Zielonych akrów. Myron miał wrażenie, że jego ubranie zaraz zmieni się w dżinsowy kombinezon.

– Uhm.

Gadatliwy facet.

– Proszę posłuchać, panie Blaine, nazywam się…

– Myron Bolitar – dokończył za niego Blaine. – Wiem kim pan jest. Oczekiwałem pana.

Nie powinno go to dziwić.

– Jake dzwonił do pana?

Blaine kiwnął głową, nie podnosząc jej znad rzeźby.

– Powiedział, że jest pan uparty. Mówił, że nie posłucha go pan.

– Chcę tylko zadać panu kilka pytań.

– Na temat, o którym wolałbym nie rozmawiać.

– Nie przyjechałem tu pana dręczyć, panie Blaine.

Kaleka znów kiwnął głową.

– Jake mnie o tym uprzedził. Mówił, że jest pan w porządku. Powiedział, że lubi pan naprawiać krzywdy, to wszystko.

– Co jeszcze panu powiedział?

– Że nie potrafi pan pilnować własnego nosa. Że jest sprytny. A także, że jest pan jak wrzód na dupie.

– Zapomniał dodać, że dobrze tańczę – mruknął Myron i Jimmy Blaine dopiero teraz przerwał struganie.

– Usiłuje pan naprawić krzywdę wyrządzoną Curtisowi Yellerowi?

– Próbuję ustalić, kto go zabił.

– To proste – rzekł Blaine. – Ja.

– Nie, nie sądzę.

Kaleka zastygł na moment. Zmierzył Myrona uważnym spojrzeniem, a potem znów zaczął rzeźbić.

– Może mi pan opowiedzieć, co stało się tamtej nocy? – poprosił Myron.

– Ten chłopak wyciągnął broń. Zastrzeliłem go. To wszystko.

– Z jakiej odległości oddał pan strzał?

Wzruszył ramionami, strugając.

– Dziewięciu metrów. Może trzynastu.

– Ile razy pan strzelił?

– Dwa.

– I on upadł?

– Nie. Znikł za rogiem razem z tym drugim chłopakiem… chyba ze Swade’em. Straciłem ich z oczu.

– Postrzelił go pan w głowę i tułów, a on uciekł?

– Nie powiedziałem, że uciekli. Byli tuż przy narożniku budynku. Znikli za nim. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale ten Yeller mieszkał tuż obok. Pewnie weszli przez okno.

– Z kulą w głowie?

Jimmy Blaine znowu wzruszył ramionami.

– Pewnie ten Swade pomógł mu wejść.

– Nic podobnego – rzekł Myron. – Pan go nie zabił.

Blaine zmierzył go wzrokiem i znów zajął się rzeźbą.

– Mówi pan to już drugi raz – zauważył. – Zechce pan wyjaśnić, co ma pan na myśli?

– Yellera trafiły dwie kule.