Выбрать главу

Jak tata zabierał trupka, zawyłyśmy jak syreny alarmowe. Rozpaczałyśmy tak, jak cały naród po śmierci Stalina, z tą różnicą, że nasz smutek był prawdziwy.

Plaga jakaś. Czarna seria. Ledwie postawiłam nogę za progu mieszkania, usłyszałam dzwonek telefonu. Gdy już udało mi się zlokalizować źródło dźwięku, czyli słuchawkę, akurat przestał dzwonić „Profilaktycznie poczekam” – myślę pragmatycznie. Dzwoni. Odbieram.

– Cześć. To ja. Kasia.

– No słyszę. A tak na przyszłość, to wiedz, nie musisz się przedstawiać. Znam twój głos od 25 lat. Chociaż przyznam, że dzisiaj brzmisz nieco inaczej. Stało się coś?

– Tak. Coś okropnego. Hitler nie żyje!!! – wydusiła z siebie Kaśka i rozbeczała się. O kurde! Nie jest dobrze. Rany Boskie, a myślałam, że to ja potrzebuję lekarza.

Cholera! Co robić. Dobra. Wybadam grunt.

– Kasiu – mówię pojednawczo anielskim głosem, takim, jakim gadają psychiatrzy do swoich pacjentów. – A kiedy się o tym dowiedziałaś?

– Dzisiaj.

– Aha… I naprawdę wcześniej nikt ci nie powiedział? Nie czytałaś nigdzie? Nie obiło ci się o uszy? Przecież to jednak, było nie było, dosyć znany osobnik.

Ładne rzeczy. Mówię: „osobnik”, żeby nie powiedzieć „człowiek”.

– A gdzie miałam czytać? – trochę przytomnieje Kasia.

– No jak to, gdzie? W książkach historycznych. Mało to o tym pisali? W radiu o tym mówili, w telewizji. I nawet pełno tego w Internecie.

Tragicznie, tragicznie. Ratunku. Co robić. Ona ma kompletną śrubkę jak można nie wiedzieć, że Hitler nie żyje. Przecież on nie żyje od ponad 60 lat!

No tak, ale nadal muszę być ostrożna. Przecież to moja przyjaciółka.

– Nie gadaj Zuza! W radiu mówili? I w telewizji? I nawet w Internecie? Jak to możliwe? A skąd się dowiedzieli?

– Słuchaj, przecież o tym wiedzą wszyscy na świecie.

– Wszyscy? A jakim cudem? Przecież to się stało dzisiaj rano.

– Kasiu, może to cię zdziwi, ale Hitler umarł prawie 60 lat temu. A nie dzisiaj rano.

– Chyba ja wiem lepiej – lekko obruszyła się Kasia.

Oczywiście. Ona wie lepiej. Lepiej to ja zaraz do niej pojadę, zanim będzie za późno.

– Kasiu, a w ogóle to dlaczego ty się tym tak przejęłaś?

– Jak to dlaczego? Przecież to Jarka ukochany!

Poddaję się. Wydaje ci się człowieku, że znasz kogoś na wylot, a tu taka niespodzianka! Zawsze podejrzewałam, że Jarek nie jest zupełnie normalny, kto zresztą jest, ale żeby kochał się potajemnie w Adolfie?

– I dlaczego twierdzisz, ze Hitler umarł dzisiaj rano?

– Chyba ja wiem lepiej. Na rękach mi umierał.

– Hitler? Umierał na twoich rękach? (Łapię za komórkę i dzwonię na pogotowie. Po chwili zmieniam zdanie w obawie przed kompromitacją).

– No, mówię ci. Taki malutki był. I bezradny.

Fakt, podobno nie był zbyt wysoki. I taki jakiś chucherkowaty. Wątły i chorowity. Ale żeby od razu bezradny? Raczej nie.

– Oooo, od razu bezradny! A ilu ludzi zagazował?

– Kto zagazował?

– Jak to kto? Ten twój Hitler!

– Oszalałaś chyba. Jak maleńki kanarek mógł kogokolwiek zagazować?

– Jaki kanarek? O czym ty mówisz?

– A ty? Bo ja o kanarku Jarka. Mówiłam ci przecież, że Hitler nie żyje. O rany! Zapomniałam na śmierć, że oni mają kanarka Hitlera.

Czyli jednak nic jej nie jest. Jak się cieszę!

Pan Bóg mnie skarał. Postanowiłam kontynuować tradycję rodzinną w trzecim pokoleniu linii żeńskiej i zachorowałam. Mam nowotwór. Piersi. To teraz mam jak w banku, że jak mi się przerzuci do mózgu, to umrę w błogiej nieświadomości mojego stanu. A chęć zmiany programu w telewizorze telefonem komórkowym wytłumaczę sobie zwyczajnym roztargnieniem. Los wywinął mi numer i obdarował guzem wielkości śliwki.

– Proszę pani – przemówiła do mnie uroczyście pani doktor, która robiła mi USG. – Ma pani guz wielkości śliwki.

A ja, lubiąc jasne sytuacje, spytałam:

– Może pani sprecyzować, o jaką konkretnie śliwkę chodzi? Do wyboru mam: węgierka, łowicka, ulena, mirabelka.

Okazało się, że mirabelka. Niedojrzała mirabelka.

Paweł, mój onkolog, powiedział, że tak mi wytnie, że nie będzie śladu i będę mogła robić striptiz. Chyba się załamałam. Nie wiem, jak się czuję. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy otworzyłam puszkę Pandory. Wczoraj, gdy jechaliśmy z Wymyślonym samochodem, on zapytał, o której się spotkamy. Ja na to, że nie wiem, bo jadę na badania do szpitala. Wymyślony: zadzwonię za godzinę. Pytam go, po co? Przecież mnie nie kocha. I ja już dlatego nie mogę się z nim spotykać. Wymyślony: „Jezus Maria! Kiedy wreszcie dostaniesz ten okres, bo już nie wytrzymuję tego marudzenia”. Ja mu na to, że nie zadzwonię. Stajemy na światłach. On mówi: „Dziewczyno, jaka ty jesteś głupia”. Otwiera drzwi i wysiada na skrzyżowaniu. Łzy jak grochy płyną mi po twarzy, ale jestem twarda. Zabójczym wzrokiem wpatruję się w moją komórkę i walczę ze sobą, żeby natychmiast do niego nie zadzwonić. Jadę do tego cholernego szpitala. Pik, pik – masz wiadomość. Czytam, próbując nie wjechać w tramwaj: „Bo się bardzo martwię się o Ciebie”. Odnotowuję kolejny postęp w liczbie znaków w tekście SMS-a. Ten dzisiejszy to prawdziwy rekord. Serce mam jak kamień. Piszę bezczelnie: „Dlaczego?”. Pewnie, nie ma lekko. Niech wie, jak to boli. Niech się trochę wysili, wytłumaczy.

Pik, pik, znowu wiadomość: „Bo mi na Tobie zależy”. O nie, mój kochany. Tak łatwo to ci nie pójdzie. Piszę: „Nie potrzebuję litości lecz miłości. A tego mi nie możesz dać. Więc sam rozumiesz. Kocham Cię”.

Cóż za wyrachowanie z mojej strony. Czysta perfidia. I wyłączyłam telefon. Niech się pomęczy. Po godzinie wychodziłam ze szpitala z wynikami badań i wstępnie ustalonym terminem operacji. Zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że jadę do domu. Zrobiłam sobie kąpiel, wydoiłam butelkę piwa i pół butelki wina, i owinięta w ręcznik położyłam się do łóżka. Wymyślony przyjechał po dwudziestu minutach. Leżałam lekko zamroczona alkoholem i wynikami. Oczyma wyobraźni widziałam siebie z jednym cyckiem. Lubię panikować. Śmiechu warte – bogini seksu z jednym cyckiem. Rozebrał się i bez słowa położył obok mnie, mocno przyciągając mnie do siebie. I jak już mnie o mało nie udusił, przytulając, zapytał, co się dzieje. A mnie tylko łezka za łezką. Na podusię, kap, kap. Wymyślony: jest aż tak źle? Nie wiem, czy jest źle. Dopóki się tego gówna nie wytnie i nie zbada, nie wiadomo jak jest. Podobno nie jest źle. Na oko.

A po operacji budzisz się bez piersi. Koszmar. Wolałabym umrzeć. I żadnej chemioterapii. Włosy mi będę wychodziły garściami. Łysa bogini seksu po mastektomii.

Kochaliśmy się po cichutku, delikatnie, spokojnie. Cały czas powtarzał, że jest i będzie przy mnie. I ze mną. I we mnie.

Ale nie powiedział, że mnie kocha. Skubany. Tylko mówił, że jestem głupia. Głupia, głupia, głupia jesteś.

Dzisiaj znowu powiedziałam, że powinniśmy się rozstać. A on na to, że na pewno polubi tę moją bliznę, której i tak nie będzie widać. I może będzie działała na niego jak afrodyzjak. I żebym przestała marudzić. Bo rzuci we mnie twarożkiem. Wariat, strzelił serkiem z widelca jak z procy. We mnie. A później mnie czyścił w łazience.