Podobno wyzwalam w nim agresję. Później spytał, czy rozstałabym się z nim, gdyby miał tylko jedno jajko. Albo był impotentem. Kocham go. Za to, że tak bardzo nie pozwala mi odejść. Zapytał, dlaczego nie zrobię sobie tablicy rejestracyjnej do samochodu z moim imieniem. Ja na to, że może być tylko pięć znaków i moje imię się nie zmieści. Wymyślony: zmieści – Zuzuś. Akurat pięć.
Moją metodą walki z nowotworem stało się nadużywanie słowa nowotwór. Najpierw nie chciało mi przejść przez gardło. Teraz powtarzam je jak mantrę. Delektuję się nim. Rozsyłam znajomym informacje o mojej chorobie w tonie żartobliwym, pisząc: „Cześć. Mam raka”, jakbym mówiła: „Cześć, wiesz, katar mam”.
Wiem, co robię. Zrzucam na moich przyjaciół część mojego bólu. Stosuję swoistą psychoterapię. To nie w porządku wobec nich. Nie wszystkim mówię. Ci, przed którymi to ukrywam, chyba nie są moimi przyjaciółmi.
Koleżanka w odpowiedzi na mój SMS napisała: „Jeśli w tym sezonie jest branie na Amazonki, to ja też w to wchodzę”.
Od kilku dni budzę się w środku nocy zlana potem. Budzi mnie ten sam sen: leżę w szpitalu, dochodzę do siebie po operacji, otwieram oczy, dotykam ręką miejsca, gdzie powinna być pierś, a jej tam nie ma.
Prawdziwy koszmar.
Muszę przed samym zabiegiem złożyć oświadczenie na piśmie, że gdyby w międzyczasie okazało się, że coś jednak jest nie tak z tym guzem, to nie wyrażam zgody na mastektomię. Nie dociera to chyba do mnie. Chociaż w pewnym sensie zdaję sobie z tego sprawę.
Upoważniłam matkę do konta. Uporządkowałam wszystkie zaległe sprawy. Popłaciłam rachunki na pół roku do przodu. Bardziej cenię każdą uciekającą minutę.
Cholera. Pojadło się brudnych owoców i zwracało się całą noc. Wytrzymałam do 12 w południe, a potem pomyślałam, że chyba żołądek wypluję i wezwałam lekarza. Sama bym nawet o tym nie pomyślała, ale Wymyślony mi kazał. KAZAŁ. Ale to bez dyskusji. Dostałam superodlotowy zastrzyk w zadek. Obudziłam się dopiero po dwudziestu czterech godzinach. Chcę więcej takich zastrzyków. Lekarz z pogotowia powiedział, że powinnam prześwietlić sobie kręgosłup z uwagi na moje dolegliwości (kurde, boli mnie w plecach jak jasna cholera, zupełnie jakbym miała krzyżowe bóle porodowe). No to sobie zrobiłam. I mi wyszło, że jest tak źle, że mam zrobić tomografię komputerową. Bo mi się szkielet sypie. I niedługo przestanę chodzić.
Wymyślony, zjawiwszy się natentychmiast po moim rozpaczliwym telefonie, najpierw na mnie nakrzyczał, że się mazgaję, potem pocieszył, mówiąc, że chyba nie widziałam jego kręgosłupa (fakt – zazwyczaj uwaga skupia się na innych częściach jego ciała), a na końcu się ucieszył, że kupi mi wózek inwalidzki z joystickiem. Posikać się można ze śmiechu.
Wiem, że on to wszystko robi dla mnie. Wygłupia się. Ostatnio, podczas mojego kolejnego ataku marudztwa, powiedział: „Czy nie smucę się, gdy ty jesteś smutna, czy nie śmieję się, gdy ty się śmiejesz, czy nie robię z siebie małpy i durnia, gdy widzę, że masz podły nastrój, żeby cię pocieszyć? Czy nie jestem przy tobie każdego dnia, nie trzymam cię za rękę, nie przytulam, gdy ci smutno i źle? Czy twoje cierpienie nie staje się moim? Obdarzam cię najlepszymi, najgłębszymi uczuciami, jakie mam, a ty wciąż czepiasz się słów. Słowa niewypowiedziane do niczego nie zobowiązują. Mnie, nie ciebie. Dlaczego patrzysz na to tylko ze swojej strony, a nie pomyślisz, że to ja nie mam do siebie samego zaufania. Nie mogę przekroczyć pewnej granicy (czyli nie może powiedzieć, że mnie kocha), bo wtedy to, co uważałem do tej pory za niezmienne (rodzina), może nagle ulec zmianie. To znaczy, że może okazać się nagle, że jest ważne, ale nie tak bardzo, jak myślałem. Czy chcesz, żebym rozsypał się na drobniutkie kawałeczki? Boję się, że sobie z tym nie poradzę. I zniszczę życie sobie, rodzinie i tobie. Bo przecież nie chcesz być ze mną. Tak na stałe. Na zawsze”.
Fakt. Nie patrzyłam na to w ten sposób. Uważałam, że on boi się, że gdy powie, że mnie kocha, ja natychmiast każę mu rzucać żonę i dzieci i żenić się ze mną. Niewiarygodne, jakże ci faceci są zarozumiali!!!
I on teraz, z wrodzoną sobie perfekcją, odwrócił kota ogonem, wygłaszając ową płomienną mowę. Że to niby wszystko dla mojego dobra, bo on, biedaczysko, nagle uświadomi sobie, gdy już wykrztusi z siebie, że mnie kocha, że KOCHA mnie tak bardzo, że żyć beze mnie nie może ani dnia dłużej i będzie nalegał, żebym też się rozwiodła. To dopiero trzeba mieć talent, żeby tak wykombinować!!! On go ma. Oprócz wielu innych zalet, oczywiście.
Oczywiście najbardziej cenię jego intelekt. Zresztą głównie spotykamy się w celu ambitnych dyskusji o problemach dzisiejszego świata, gramy w szachy, rozważamy egzystencjalne bolączki zwykłego śmiertelnika, sens istnienia, itd., itp.
O rany, prawie w to uwierzyłam. Chociaż także rozmawiamy. O bardzo wielu sprawach. Na przykład ostatnio zaproponowałam pójście do kina, na, powiedzmy jakiś film erotyczny. Taką, „Intymność”, dajmy na to. Mówię jak na prawdziwą blondynkę przystało: pójdźmy na to, podobno cały czas się kochają. A Wymyślony z miną cierpiącego: „Zuzuś, promyczku, a może by tak na Sapkowskiego?”.
A proszę bardzo. Chce „Wiedźmina”, to będzie go miał. Też lubię Żebrowskiego. Andrzej Sapkowski gorzej mi wchodzi, ponieważ nigdy nie przepadałam za magią.
Pognałam do księgarni w mocnym postanowieniu kupienia modnej aktualnie literatury. Z rozbiegu nabyłam kilka tomów powieści Sapkowskiego, żeby nie być głupią rozpustną blondynką, która myśli tylko o seksie. Ale nie wiem, czy przez nie przebrnę.
Ostatecznie poszliśmy na „Matrixa Reaktywacje”, poddając się fali matrixomanii.
Z części drugiej również nic nie zrozumiałam, podobnie jak z części pierwszej. Jakoś ten gatunek filmu do mnie nie trafia. Ale takie są czasy, że należy oglądać filmy, które są cool. Usłyszałam przy tej okazji dialog facetów – i nie byli oni blondynkami.
– Ty, ale ten „Matrix” to jest, no nie?
– Człowieku, co ty bredzisz. „Matrix” jest po prostu cool.
– A co to jest cool?
I tu wtrącił się trzeci, podsłuchujący.
– To taki uniwersytet w Lublinie.
Ale to jeszcze nic wobec treści maila, który do mnie przyszedł. Cytuję:
Piątek.
Byłem na „Matrixie”. Fajny film…
Sobota Śniła mi się Trinity. Mogliby zbudować te matryce. Ja już bym wiedział, do czego je wykorzystać.
Niedziela Och, Trinity!
Poniedziałek Poczułem się jak w „Matrixie”. Jechałem windą z agentem Smithem.
To znaczy z panem Mietkiem spod 23., ale dopiero dziś zwróciłem uwagę na te ciemne okulary. Nosi je od zawsze. Dziwna sprawa. Wtorek Spytałem go. Zdziwił się i powiedział, że przecież jest niewidomy.
Akurat.
Środa Dobrzy są! Do ostatniej chwili udawał, że nie widzi tej liny. Wolał stoczyć się aż pod drzwi Grzelakowej, niż dać się zdemaskować.
To znaczy, że na razie jestem bezpieczny. Nie wiedzą, że ja już WIEM.
Czwartek Pan Mietek zniknął. Grzelakowa mówi, że leży w szpitalu z połamanymi nogami. Udałem, że jej wierzę. Nie mogę jej ufać. Muszę znaleźć Morfeusza.
Piątek Dałem ogłoszenie do wszystkich gazet codziennych: „Do Morfeusza. Wiem wszystko i jestem gotowy podążyć za białym królikiem. Jeśli chcesz się przekonać, że wybiorę właściwą pigułkę, czekam na ciebie w klubie Hades. Będę miał na koszulce znaczek Playboya”.
Sobota Byłem w Hadesie. Niewiele brakowało. Na szczęście w Polsce agenci matrixa to patałachy. Od razu ją poznałem. Mała na sobie identyczną czerwoną suknię. Udało mi się ją zaskoczyć i wystarczył prawy prosty w szczękę. Wolałem jednak nie czekać, aż wstanie z podłogi i zmieni się w agenta. Zwiałem tylnym wyjściem. Kilku innych mnie goniło, ale ja byłem dla nich za szybki. Muszę zacząć ćwiczyć skoki.