Jestem chora najwidoczniej, bo tylko to słowo nasunęło mi się jako efektowne zakończenie ww. notatki. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że tak generalnie to nie jest to śmieszne. Powinnam się przerazić, krzyczeć, umoralniać, dydaktyzować itp. Ale nie potrafię. Nie, gdy czytam tego typu uwagi.
Okazało się, że afery nie ma. Dzieci poniosła wyobraźnią, a panią sztuka grafomanii. Najgorzej, że jeszcze ciągną mnie szwy i nie mogę się nawet porządnie pośmiać.
Zachowałam tę uwagę. Wkleiłam do rodzinnego albumu ze zdjęciami. Kto wie, może za jakiś czas okaże się, że to biały kruk. Czarny? Nie pamiętam.
Amelka najwyraźniej zadowolona z efektu, jaki wywołała zawartością dzienniczka zataszczyła organy do łazienki i urządziła sąsiadom koncert. Gdzie jak gdzie, ale tam akustyka jest najlepsza.
Mam nadzieję, że moje dziecko nigdy się nie dowie, jakim byłam matołem w szkole. A konkretnie w liceum. Matołem w przedmiotach ścisłych. Choć miewałam przebłyski wiedzy, bo intelektu raczej mi nie brakowało. Gdyby nie on, nie zdałabym z matematyki, chemii i fizyki. Na matematyce na przykład raczej nie udzielałam się na lekcjach, nie wyrywałam do odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, robiłam wszystko, by się zdematerializować. A rękę unosiłam do góry zazwyczaj wtedy, gdy poczułam zew natury. Ale jak wspomniałam, miewałam przebłyski. Wiedza spłynęła na mnie nagle i niespodziewanie podczas omawiania nowego tematu. Matematyczka wprowadzała nowy rodzaj zadań i zapy tała, czy może ktoś ma jakieś pomysły i chciałby rozwiązać na tablicy na piątkę.
Ja miałam, sama nie wiem skąd.
Podniosłam rękę, zgłaszając w ten sposób swoją chęć rozwiązania zadania. A tego samego dnia dostałam pałę z klasówki. Więc trzymam tę rękę w górze, jedyna z całej klasy. Matematyczka mnie nie zauważa. Albo udaje. W pewnym momencie, najwyraźniej zniecierpliwiona faktem, że nie ma chętnych, a Zuzanka cały czas z ręką w górze, pewnie znowu chce wyjść do kibla, nerwowo mówi:
– Dobra, Zuza, możesz iść do toalety. A ja na to:
– Dziękuję, ale nie muszę. Chciałabym rozwiązać zadanie.
I rozwiązałam, ku zaskoczeniu całej klasy oraz zamarłej, z szoku najwyraźniej, matematyczki.
Zdarzało się jeszcze wiele razy, że podnosiłam rękę, niekoniecznie gdy chciało mi się siku. Chociaż, jak oglądam niektóre wydania „Milionerów”, to mam wrażenie, że całe cztery lata liceum przesiedziałam w łazience. Mam dziury w mózgu. Braki na poziomie szkoły podstawowej z zakresu matematyki.
Mam to w nosie. Byłam za to mistrzem ortografii. Kto powiedział, że muszę być człowiekiem renesansu: malować, śpiewać, pisać, komponować, wymyślać wzory chemiczne, twierdzenia matematyczne, pisać wiersze? Pewnie, że bym chciała, ale dobrze mi z taką mną, jaką jestem. Nie marzę o Noblu, lecz o spokojnym, ciekawym życiu. I o tym, by przeżyć je najpełniej, najlepiej jak potrafię. Ktoś kiedyś powiedział, że trzeba każdy dzień przeżywać tak, jakby był naszym ostatnim. Piękne. Nigdy nie wiemy, czy podziwiając wschód słońca, będziemy mogli cieszyć się zachodem.
Nigdy nie zrozumiem reguł rządzących polityką. Niby nie jestem głupia, ale za nic nie pojmuję, czym kierują się nasi i nie nasi politycy. Dlatego rzadko oglądam telewizję. To rodzaj terapii w stylu: lepiej zapobiegać, niż leczyć. Chorobę psychiczną, nerwicę serca. Które są nieodłącznym efektem towarzyszącym słuchaniu wiadomości. Efekt gwarantowany. Moja polisa tego niestety nie obejmuje. Nie mam pewności, ale nie będę ryzykować. Bo kiedy zwariuję i wystąpię do mojego ubezpieczyciela z roszczeniem wypłaty odszkodowania za straty moralne, fizyczne i umysłowe poniesione wskutek oglądania telewizji, jedyne, co zrobi ubezpieczyciel, to wybuchnie niepohamowanym śmiechem. Naturalnie zaraz po odłożeniu słuchawki. Polityków się już wyleczyć nie da.
Podobnie działają na mnie nasze superseriale, przedstawiające nasze społeczeństwo w tak zwanym krzywym zwierciadle. Czasami bardzo, bardzo krzywym. W życiu nie znoszę dyletanctwa, niekompetencji, podłości, zakłamania i przesady. I arogancji.
Jestem natomiast wierną fanką bohaterów serialu „Na dobre i na złe”. Ponieważ bywam małostkowa, głównie z powodu Artura Żmijewskiego, wgapiam się co tydzień w ekran. I wzdycham sobie po cichu. Stara już jestem, a taka głupia. Wzdychać do aktora!!! Koszmar. Żenada. A co? Dlaczego nie? Przynajmniej jestem patriotką. Wzdycham do polskiego aktora, a nie do jakichś tam amerykańskich, nafaszerowanych hamburgerami facetów.
Chociaż ostatnio jednym oczkiem zerkam na Żmijewskiego, a drugim na Wilczaka. Tak sobie, dla urozmaicenia.
Jednak powinnam skłaniać się ku Wilczakowi, bo nie jest doskonały. To znaczy, ma w sobie coś z łotrzyka. A Żmijewski jest the best. Oczywiście mam na myśli kreowaną postać.
W ogóle mi chyba ostatnio odbija, bo zajmuję się takimi pierdołami. Namiętnie odwiedzam sklepy kosmetyczne i przebieram w kremach, zupełnie jakbym się na nich znała. Obsesyjnie szukam cellulitu (jest, jest) i zmarszczek (nie ma, nie ma). Z pasją maniaka wertuję przyniesione przez Amelkę czasopisma, rankingi najlepszych kremów na cellulit itp.
Jestem pod wrażeniem robienia wody z mózgu tych biednych kobiet, które do niedawna nie miały pojęcia, że to, co mają na udach, to obrzydliwa, złowroga skórka pomarańczowa, którą należy tępić jak wrednego, podstępnego najeźdźcę. Wszelkimi sposobami, za każdą cenę. Przemysł kosmetyczny w krótkim czasie zawładnął umysłami kobiet, a także ich kieszeniami, systematycznie powiększając listę ich mankamentów.
Nie powiem, przyjemnie jest ładnie pachnieć, mieć miłą w dotyku skórę i dobre samopoczucie. Ale umiar to rzecz święta. Niedługo okaże się, że bez tych wszystkich kosmetycznych cudeniek, rozsypiemy się w proch. Wyschniemy na wiór, pomarszczymy się jak zleżałe jabłko, zęby nam zczernieją, piersi opadną do kolan, wypadną włosy, odpadną paznokcie i zaczniemy śmierdzieć jak szwajcarski ser albo grecka feta. Cudowna perspektywa, nie ma co.
Zastanawiam się, co powoduje, że popadamy w taką psychozę? Przypomina to też troszkę psychiczny szantaż, zręczną manipulację. Naprawdę uwielbiam dobrze pachnieć. Dobrze wyglądać. Ale nie będę się zarzynać. Pamiętam siebie, nie tak dawno jeszcze temu, wygłaszającą długie monologi do Wymyślonego:
– Zobacz, jaka jestem gruba!
– Ojej, jaki mam cellulitis!
A on nawet nie wiedział, jak to wygląda.
– I zmarszczki? Mam, prawda?
– Dlaczego ty ze mną jesteś? Z litości na pewno! Przecież jestem okropna!
A on patrzył z politowaniem i zrozumieniem, jednocześnie nie rozumiejąc, czego ja od siebie chcę. Przecież on mnie kocha. Wszystko we mnie kocha. Nawet ten delikatny tłuszczyk i pomarańczową skórkę, której nie dostrzega. Zawsze po takim moim wylewaniu żali, kwituje: „No to cieszę się, że porozmawialiśmy”. „Jak to, porozmawialiśmy????” – oponuję inteligentnie. „Przecież nie odezwałeś się ani jednym słowem. I ty to nazywasz rozmową? Monologowałam tylko”. „I widzisz? Kocham cię też za twoją inteligencję”.
Nie lubi zapachu perfum. Żadnych kremów, kosmetyków, pomadek. Uwielbia mój naturalny zapach. Najlepiej szare mydło Biały Jeleń. Hi hi hi. Dlaczego martwię się o nieistotne dla mnie sprawy? Odczuwam irracjonalny niepokój, że już wkrótce przestanie się to dla mnie liczyć. Obym się myliła.
Mój mąż w ramach oszczędności zakręcił ogrzewanie. Strasznie mi zimno. Wychodząc z domu, uprzejmie zapytał:
– Włączyć ci ogrzewanie?
– Nie, dziękuję. Jest aż 14 stopni w mieszkaniu, prawdziwe Hawaje, jakoś wytrzymam – szczęknęłam zębami, przypominając sobie wysokość ostatniego rachunku za energię cieplną. Jeszcze kilka stopni w dół i z nosa wyrosną mi sopelki.
Udałam się do szafy, założyłam dwie pary spodni – jedne legginsy, drugie z polaru, bluzeczkę kupioną dopiero co na przecenie w sklepie firmowym, której firmy nie pamiętam, na to wrzuciłam sweterek nabyty drogą kupna w osiedlowym lumpeksie za bardzo przystępną cenę trzech złotych polskich.