Выбрать главу

Gdybym ja miała taki biust, to moi partnerzy wiecznie chodziliby ze zdrutowaną szczęką… Czasami zastanawiam się nad silikonami, ale boję się, że eksplodują, na przykład na pokładzie samolotu albo wkładka mi się przesunie. A poza tym to widać na odległość. I można to wyczuć palpacyjnie.

Fakt, że gdy przeciętny facet zobaczy dwie duże, idealnie równe piersi z ciągle sterczącymi sutkami, to mu rozum odbiera i jest mu wszystko jedno, czy będzie całował silikon powleczony skórą, ważne, żeby było duże.

To przykre. I wcale nie przemawia przeze mnie zazdrość. Raczej współczucie.

Dobra, miałam o zmarszczkach.

Na twarzy. Nie mam. Nie licząc tych mimicznych. Naprawdę nie mam. Stara dupa ze mnie, ale nie pomarszczona. No bo o tych, które się tworzą po bokach ust, od uśmiechu, nie mówię. Od uśmiechu… Moja znajoma pani mecenas nieco inaczej je nazywa. Kiedyś oplułam ją herbatą gdy zupełnie znienacka powiedziała: „Pani Zuzanno – (poczułam się tak, jakbym miała 180 lat) – ja nie mam zmarszczek. Tylko te wokół ust, ale one się nie liczą, bo to są zmarszczki od robienia laski”. Jednym tchem to powiedziała. Ot, tak sobie. Po prostu. Od robienia laski, no jasne, że też sama na to nie wpadłam.

Ja jestem wyrozumiała. I jestem wyzwolona. I wyemancypowana nawet jestem. I czasami bywam perwersyjna. Czasami nie bywam. I lubię seks. Wprawdzie nie tak „jak koń owies”, ale jednak. Bardzo lubię. W każdej postaci nawet. I plotę, co mi ślina na język przyniesie. A dopiero później myślę, co powiedziałam. I przeważnie jest już za późno, żeby coś naprawić. Ale tekst pani mecenas mnie trafił prosto do mego serca i w głębi duszy powzięłam postanowienie, że oto właśnie mam rodzinnego adwokata, w razie gdyby mnie kiedyś zamierzali zapuszkować. Jak w mordę strzelił, pani mecenas przyjdzie do prokuratora, żądając natychmiastowego uwolnienia, a gdy ten odmówi, ona grzecznie powie, żeby jej nie rozśmieszał, bo jej się pogłębią zmarszczki od robienia laski.

Zmarszczek nie mam, poza tymi od robienia laski, ale te się nie liczą. Natomiast odkryłam kilkucentymetrowe pole cellulitu. Wcierałam żel „przeciwko” z takim zaangażowaniem, że aż mi się naskórek z wewnętrznej strony dłoni starł.

Faceci mają luz. Nie muszą sobie depilować pachwin ani łydek, no chyba że lubią. Nie sterczą przed lustrem, robiąc sobie make-up codziennie o szóstej rano. Chyba że lubią. Nie wcierają w siebie różnorakich kremów pilingujących. Nie przedłużają sobie włosów, nie noszą peruk (tylko tupeciki), nie łamią sobie dopiero co założonych tipsów (niewtajemniczonym wyjaśnię, że chodzi o paznokcie). Raz w życiu mi się to zdarzyło.

Dałam się namówić. I nie mogłam wsiąść do własnego samochodu, bo zdawało mi się, że za chwilę któryś mi odpadnie. A w ogóle czułam się z tymi tipsami jak Edward Nożycoręki. O grze w moje ukochane kręgle nie było mowy. Wzięłam kulę osiem kilogramów i… Bum. Trafiony komplet.

Patrzę na swoją prawą dłoń. Nie ma trzech tipsów. Mówię do męża: – Słuchaj, trzy tipsy mi poszły.

A mój rycerz (gdzie ta zbroja, gdzie ten rumak?) bierze kulę do ręki i nią potrząsa. Pytam:

– Dobrze się czujesz? Czego tam szukasz?

– Twoich paznokci. Może można je przykleić.

– Kropelką czy butaprenem? – pytam, dusząc się od śmiechu.

Albo to. Kiedyś kupiłam sobie perukę, długie włosy w kolorze brązowo-czarnym. Założyłam już w sklepie, przebrałam się i pomaszerowałam do swojego biura.

Wchodzę bez „dzień dobry, bo w biurze tylko mąż i kolega, a z nimi się już wcześniej widziałam. Sunę prosto do mojego biurka, a tuż przed nim przyszpila mnie głos mojego męża:

– Słucham panią? W czym mogę pomóc? Załamałam się.

– To ja, ty idioto!

Całe szczęście, że nie próbował mnie poderwać.

Hmm… A ktoś powiedział, że mężczyźni mają większe mózgi. Antropologicznie rzecz biorąc. Praktycznie zaś wcale nie musi to oznaczać, że ich zawartość też jest większa.

Różnie ludzie o mnie mówią. Powiadają, że jestem jak ogr. Jak Shrek. Mam warstwy, jak cebula. Każdy z nas ma warstwy. Jedni mają ich więcej niż inni – cebule są przecież różne. U mnie Diory i Chanele tworzą zewnętrzną warstewkę. Kolejną jest pancerz ochronny, mający bronić mnie przed tym, czego się obawiam i nie przepuszczać ukłuć zadawanych przez tych, których się boję. Pancerz skrywa to, co najważniejsze. Wrażliwość, bezbronność i strach dziewczynki z zapałkami. O rany! To prawdziwy ekshibicjonizm. Tak się obnażyć na samym początku?

Niektórzy mówią, że proces poznawania mnie może być niezwykle ciekawy i, jak podczas obierania cebuli, nie obyłoby się bez łez. Aha. I jeszcze podobno kobiety jak ja są nieodzownym dodatkiem do smakowitej potrawy zwanej życiem. Gdyby słyszał to mój mąż, kazałby mi się rozpędzić j uderzyć głową o ścianę. On uważa, że jestem niewrażliwą małpą. I niech tak myśli. Mnie boli mniej.

Są tacy, którzy postrzegają mnie jako kobietę posągową. Fizycznie dobrze zbudowaną blondynkę. Ale nie tę z dowcipów. Przeczą temu rzekomo… oczy. To nie są oczy głupiutkiej blondynki uwieszonej na łysym i umięśnionym właścicielu BMW. Och!

I znowu ten pancerz, mur obronny, znad którego obserwuję świat. Nie przeszkadza mi on jednak w dobrej zabawie i uśmiechu. A pod tym murem niby jest gorąca kobieta, o której niejeden mężczyzna może tylko pomarzyć. Kojarzę się niektórym z Afrodytą. Mimo barokowej nieco figury. Wyglądam jak bogini wybiegająca z zielonkawego morza na skąpaną w południowym słońcu plażę. Biały uśmiech i jasne, mokre włosy mocno odcinają się od ciemnej opalenizny.

Kiedy to usłyszałam, planowałam w pierwszym odruchu desperacji rzucić się na tory. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że akurat nadawali w telewizji „Xenę, wojowniczą księżniczkę”. I zobaczyłam Afrodytę. Poprawiło mi się.

Koszmarne pogorszenie nastąpiło, gdy ukradłam Amelce kasetę z filmem „Shrek” i spojrzałam na zdjęcie tytułowego bohatera. Mam nadzieję, że w porównaniu z tym ogrem nie chodziło o fizjonomię. Jak mi się najpierw pogorszyło, później trochę polepszyło, a następnie znowu pogorszyło. Pocieszyłam się jednak, że nie jestem blondynką z dowcipów, wiszącą na ramieniu dresiarza, właściciela BMW, z ilością złota na szyi przyciągającą go do ziemi.

Ale na nieszczęście postanowiłam przejrzeć album malarzy specjalizujących się w baroku i niestety znowu miałam ochotę skoczyć z okna, choć owy skok nie dawał gwarancji zejścia śmiertelnego z uwagi na to, że akurat przebywałam na parterze, więc zrezygnowałam, świadomie odbierając sąsiadom okazję do rozrywki.

Tymczasem postanowiłam wypowiedzieć wojnę mojemu cellulitisowi. Na śmierć i życie. Banał? Nic nieznaczący problem? Niby tak. Czym to jest wobec głodu w Somalii? To w takim razie skąd ta zbiorowa psychoza, nakręcająca koniunkturę na superrewelacyjne kosmetyki zwalczające pomarańczową skórkę?

Faceci uważają, że my naprawdę nie mamy innych zmartwień niż tarka na udach i tyłku. Nie marzymy o niczym innym, jak tylko o tym, by codziennie rano i wieczorem wklepywać w ciało straszliwie kosztowne, niewiele pomagające kremy, papki, żele itp. I oczywiście robimy to wyłącznie dla siebie. I właśnie dla siebie zakupiłam dzisiaj szczotkę do wcierania kremu i rozbijania podskórnej tkanki tłuszczowej. Szczotka przypomina narzędzie tortur. Wiem, że może się wydawać głupie i śmieszne nawet dbanie o swoje ciało.

Ale dla kogo my to robimy?

Mądra kobieta powie: dla siebie. Szczera powie: dla facetów, którym gały wychodzą na wierzch, gdy ulicą idzie babeczka z jędrnym, sterczącym biustem i pośladkami jak u Jagienki z Krzyżaków, którymi mogłaby łupać orzechy.