Выбрать главу

Efektem bezmyślnego łakomstwa jest picie hektolitrami ziół odchudzających produkcji chińskiej, o wiele obiecującym haśle reklamowym: chińska tajemnica walki z nadwagą. Aby ta tajemnica nie pozostała tylko tajemnicą. Niestety, z powodu niepohamowanego obżarstwa, moje dzisiejsze próby zakupienia sobie aktualnie arcymodnego kożuszka zakończyły się fiaskiem.

Nie mam pojęcia, po co mi kożuch w środku lata? Wyglądałam jak słoń morski, mimo wyszczuplających luster. I zupełnie nie wiem, dlaczego mam strasznie sterczący brzuch, czego nie mogę powiedzieć o moim biuście, co go jeszcze chwHowo mam.

Kobieta jest jak małpa. Nie puści się jednej gałęzi, zanim nie złapie się następnej. Patrzę w lustro i dostrzegam znaczne podobieństwa. Fizyczne i psychiczne.

Robi się zimno. Ziąb przeszywa mnie na wylot i coś czuję, że to coś więcej niż spadek temperatury. Wyciągnęłam dzisiaj Ewkę na zakupy.

Okazało się, że Terranova, Vero Moda, Kirchof i Adler nie są przygotowani na przyjęcie Maks, a już z pewnością nie na ubranie. Myślałam, że mnie ze złości udusi. Wszystko „ciepłe”, co przymierzałam, owszem, było śliczne, ale nie na mnie. Wkurzyłam się na poważnie, bo wprawdzie nie mam figury Kate Moss, ale i nie wyglądam jak serialowa Roseanne. A we wszystkim, co wkładałam, niestety wyglądałam jak Roseanne. Ewka stwierdziła, że ona widzi mnie w czymś długim w kolorze piasku. A dlaczego nie czarne? Wyszczupla przecież.

W Terranovie odważnie przywdziałam takich właśnie beżowy kożuszek. A gdy go zdjęłam, mój czarny sweter i czarna spódnica były białe. Cala byłam w spodzie od kożuszka. Następne pół godziny Ewka czyściła mnie na przemian to na sucho, to na mokro. Gdy już wyglądałam jakoś takoś, udałyśmy się dalej w celu poszukiwania „ciepłego”.

W piętnastym sklepie, po setnej przymiarce, Ewka pokiwała głową z aprobatą, choć mnie się wydawało, że raczej z politowaniem, i powiedziała: – OK. Może być.

Gdy wróciłam do domu i przymierzyłam to „może być”, załamałam się. I nabrałam pewności, że wyjście w tym może okazać się niebezpieczne. Zwłaszcza w górach. Bo może mnie zgarnąć GOPR, myśląc, że to Yeti. Kożuszek sam w sobie jest śliczny. Szkoda tylko, że w sklepie na wieszaku wyglądał lepiej niż na mnie.

Umarł mój mały kot oraz moja znajoma. Kot umarł, bo zeżarły go robaki, a koleżanka zginęła w wypadku samochodowym, bo nie zauważyła, że kierowca był pijany.

Koleżanka była kosmetyczką. Moja Amelka, gdy się dowiedziała co się stało, zapytała, nie zdając sobie sprawy z sytuacji, w jakiej mnie stawia: – Mamo, dlaczego Pan Bóg jej potrzebował? Żeby mu zrobiła manicure? Zamurowało mnie. Przecież nie mogłam się roześmiać, choć pytanie było zabawne. Czasami stwierdzam, że nie powinnam nigdy mieć dzieci. Bo są mądrzejsze ode mnie.

Z powodu mojej niemal absolutnej abstynencji, a zasadzie z żalu, że niestety nie mogę sobie wypić, choćbym chciała, albowiem spędzam później upojną noc w objęciach muszli klozetowej, postanowiłam nazwać mojego nowego psa Tequila. Nowy kot, którego Amelka przytaszczyła pod kurtką zwie się Brandy. Tak więc w kwestii napojów wyskokowych jestem zabezpieczona.

Rozwijam się. Zanim się zwinę na dobre, muszę zostawić jej coś sensownego. Zabrzmiało dość melodramatycznie. Kupiłam obiekt przemysłowy w centrum miasta, na dużej działce i przenoszę tam firmę. Mam wszystko w głowie. Plan, projekt. Już niemal widzę efekt końcowy. Pracy jest mnóstwo, bo z tego, co jest, zostawiam tylko cztery zewnętrzne ściany, ale nie zraża mnie to. Uwielbiam takie wyzwania. Żeby tylko zdążyć…

Postanowiłam wziąć się do roboty, żeby nie myśleć zbyt długo o pierdołach. Przywdziałam sztormiak, kask budowlany, obydwie ręce uzbroiłam w sześciokilogramowy młotek oraz kilof i wdrapałam się na dach mojego przyszłego biura. W kozakach na obcasie, po stalowej drabinie. Pełen makijaż i ufryzowana głowa. Następnie z impetem wzięłam się za rozbijanie kominów, które ani raczyły drgnąć. Pełna twórczej pasji sfrunęłam z dachu, chwyciłam w spracowane ręce siekierę i pomknęłam w kierunku drzewa, które stało na drodze do mojej pięknej przesuwanej bramy, stojącej i czekającej na montaż. Drzewo niezbyt ochoczo dało się zrąbać, ale wreszcie się poddało. Pełna kapitulacja nastąpiła, gdy powiesiłam na nim swoje ciało. Teraz nie mogę pisać, odtworzyć słoika z ogórkami ani nawet porządnie podrapać się po plecach, gdyż moje dłonie pięknie napuchły.

Dzwonił kolega, z którym rzekomo właśnie mój mąż załatwiał bardzo ważny kontrakt. Cóż za brak organizacji? Jak można chodzić na dziwki, nie postarawszy się wcześniej o solidne alibi!!! Jestem zawiedziona takim traktowaniem mojej osoby. Jasne, że ja bym go nie sprawdzała. Ale należy przewidywać pewne fakty, jak np. telefon od przyjaciela.

Wsiadłam w samochód i postanowiła sprawdzić ten „kontrakt”. Auto mojego męża stało w tym samym miejscu, co zwykle, gdy jeździł zaspokajać swoje żądze.

I faktycznie. Kontrahent także był, a właściwie kontrahentka. Kontrakt musiał być bardzo ważny, bo samochód cały się kołysał. Ważną sprawę omawiali. Nie chciałam im przeszkadzać, choć byłam pewna, że nie chodziło o duże pieniądze. Zawróciłam i pojechałam prosto na Statoil, gdzie i rolnik, i babcia na motorze robią zakupy.

Płacąc kartą kredytową mojego męża, wykupiłam cały zapas tequili i z bardzo podniecającą myślą, że on musi za ten „kontrakt” płacić gotówką, udałam się do domu. Włożyłam na uszy słuchawki z muzyką Cohena, darowałam sobie wszelkie kurtuazje związane z cytryną i solą, tak podobno niezbędne z piciem tequili, zadbałam jedynie o kieliszek. I kiedy tak piłam na umór, choć z pewnym dystyngowaniem, Brandy i Tequila patrzyły na mnie tak, jakby znały powód mojego opilstwa.

Może i ja powinnam wreszcie zrobić coś, co sprawi mi przyjemność i stworzy pozory szczęścia? Może czas zakończyć etap bycia stateczną, odpowiedzialną i wierną mimo wszystko żoną, której wybujała wyobraźnia wypełnia zakichane życie? Może czas pozwolić sercu i ciału rzucić się na szerokie wody oceanu rozkoszy, bólu, radości i smutku związanego z posiadaniem jak najbardziej realnego kochanka? Albo kochanków? Może dość już wyimaginowanego seksu? Dość podniecających wprawdzie, ale niczego nieniosących za sobą flirtów? Maks, zanim się kompletnie zestarzejesz, może powinnaś zaszaleć? Ach, zapomniałam, że umieram i nie zdążę się zestarzeć. Ja to mam jednak fart. Butelka z tequilą wypadła mi na podłogę. Natychmiast wykorzystała to Brandy i teraz pijany kot i pijany pies leżą obok trzeźwej, niestety, Zuzy. W celu poprawienia mojego wisielczego nastroju, zachowałam się sztampowo i poszłam do fryzjera. Wychodząc stamtąd, przechodzi się zawsze koło wystawy z lustrami. Idę, idę, widzę naprzeciw mnie fajną dziewczynę. Płynie pięknym krokiem, długie jasne włosy opadają jej na ramiona. Myślę: jejku, ale ładna. Szkoda, że taka smutna. Przyglądam się chwilę, idąc wciąż przed siebie, a ona zbliża się do mnie. Po chwili olśnienie: Jezu! Wariatka ze mnie. Przecież to JA!!! Mało nie przywaliłam czołem w lustro. Zawsze tak mam, kiedy tamtędy przechodzę. I tylko wtedy.

To tkwi we mnie od siódmej klasy podstawówki. Brak wiary w siebie, w swój wygląd. Wtedy chłopcy zorganizowali wybory najbrzydszej dziewczyny w klasie i zdobyłam zaszczytny tytuł wicemiss. Do tej pory w swoim mniemaniu jestem brzydulą. I w lustrze widzę brzydulę, choć inni widzą inne odbicie. Czas już skończyć wreszcie tę podstawówkę. Czy kiedykolwiek ją skończę?

Zuzka, wyjdź wreszcie z tej siódmej klasy. Kobieto, już dawno jesteś po liceum. Czasami mam wrażenie, że wszystko, co miało zdarzyć się w moim życiu, już się zdarzyło. Raczej więcej za mną niż przede mną. Jeśli tak czuję, to co?

Surfowałam po Internecie i wyłapała mnie Ewka. – Jesteś? – Jestem.

– Kobito, ale mam doła!