Выбрать главу

– Ty też? Co się dzieje?

– Eee, nic.

– Nic i masz doła?

– No wiesz, to, co zwykle.

A to „zwykle” polega na tym, że ma obok siebie faceta, którego zna bardzo, bardzo długo, ale nigdy wcześniej nie patrzyła na niego jak na faceta, takiego do wzięcia. Raczej jak na kumpla.

I teraz nagle ją olśniło, że to ten jedyny. Chadzają razem do kina, on przyjeżdża w weekendy, kolacyjka, kino. Kino, kolacyjka gadka-szmatka.

I nic. On sztywny (niestety nie z tego powodu co trzeba i nie tam gdzie trzeba), ona także. Jedno się boi i drugie jeszcze bardziej.

Ewka na samo słowo „kocham”, „miłość” dostawała histerycznych spazmów. Nie było tych słów w jej słowniku. A tu nagle ona pisze:

– Pewnie się uśmiejesz, ale chyba się zakochałam. Aż mi się ciepło zrobiło. A jednak! Trafiło i ją!

– Co ja mam zrobić?

– Prześpij się z nim – poradziłam rzeczowo.

– Nie. Nie o to mi chodzi.

– To o co?

– Ja się nie przełamię. On musi pierwszy. Wiesz, jak byliśmy ostatnio na imprezie i troszkę sobie podlaliśmy, to mnie tak mocno przytulił, że poczułam jak mu z przodu… Chyba że to był telefon komórkowy…

– Ewa, poczekaj chwilę. Ktoś mnie zaczepia.

– Spław go.

– Chwila.

– Dobra. Jestem.

– Spławiłaś go?

– Nie. Sam poszedł. Spytał tylko o pogodę. I prosił, żebym uważała na siebie.

– Co ty jesteś? Stacja meteo? Wariat. To co mam zrobić w mojej sprawie?

– Prześpij się z nim. Zrób kolacyjkę lekkostrawną, żeby nie było niespodzianek. Włącz muzykę, wyłącz telefon i dzwonek. Koty zamknij w szafie, spacyfikuj psa i do dzieła.

– Nie! Będę czekać!

– To czekaj – zgodziłam się z nią potulnie. – Miłość na emeryturze też podobno jest piękna.

– Jesteś złośliwa.

– Nie, nie jestem. Usiłuję tylko pokazać ci, do czego ten wasz wspólny strach przed kompromitacją może was zaprowadzić.

– To co ja mam zrobić? – po raz setny zapytała Ewa.

– Napisałam ci kilkanaście linijek wyżej. Wiesz, świece i te rzeczy.

– Nie – powtórzyła z uporem maniaka.

– To nie – już się powoli zaczynałam gotować. – Słuchaj, czy ty mu powiedziałaś coś miłego? Wysyłasz mu jakieś znaki?

– Nie. Bo ja się boję okazywać emocje. Poza tym okazywanie emocji świadczy o słabości.

– Nie pieprz! Znajdę ci terapeutę. Chcesz?

– Nie. Dziękuję ci, mamo.

– Proszę, córeczko.

– Nie do ciebie to było, głąbie.

– Co nie do mnie?

– Mamo, nie do ciebie. Dziękowałam swojej mamie, bo to jej zasługa.

– Walcz z tym – zdecydowanie zaczęłam się wyrabiać. Mówiłam jak rasowy psychoanalityk.

– Walczę. Ostatnio nawet wzięłam go pod rękę.

– Ile czasu tak się spotykacie?

– Cztery miesiące.

– No, to za jakieś pół roku pozwolisz mu potrzymać się za kolanko. Licząc w tym tempie, to faktycznie wspólny seksualny debiut zaliczycie jako staruszkowie na geriavicie.

– To co mam zrobić?

– Weź sprawy w swoje ręce.

– Nie mogę. Nie jestem jeszcze gotowa. Ani on.

– To nie bierz. Czekaj. W sumie masz czas. Jakieś 30 do 50 lat. I czytałam ostatnio, że już jest trzecia generacja viagry.

– A wiesz, ilu psychoanalityków potrzeba, żeby zmienić przepaloną żarówkę?

– Ani jednego. Kiedy żarówka będzie gotowa, to sama się zmieni. Niecodzienna rozmowa, zważywszy na to, że do niedawna Ewka większą miłością obdarzała świat zwierząt niż ludzi. Poniekąd słusznie.

Mój małżonek znowu szaleje. Miota się po domu, najwyraźniej odczuwa nagłą potrzebę spuszczenia z krzyża. Na mnie nie może liczyć. Przecież ja to taki ugór. Z tego nadmiaru testosteronu połamał na mnie kij od szczotki. Cholera, jak tak dalej pójdzie, nie zarobię na te szczotki. Amelka, dziecko moje jedyne, pyta:

– Słuchaj, dlaczego ty z nim jesteś?

Patrzę na nią i nie wierzę, że to moje dziecko. Czuję się przy niej taka malutka. Zastanawiam się chwilami, kto jest czyją matką. Patrzę bezradnie i nie wiem, co powiedzieć.

– Przecież to twój ojciec.

– I co z tego? Nie widzę związku. (O Boże! „nie widzę związku”? w ustach trzecioklasistki!!!) – Kochasz go? Po tym, co ci robi?

– Kocham. A teraz biegiem do pokoju odrabiać lekcje!

– Oczywiście. Zawsze jak jesteś zakłopotana, to mnie wyrzucasz. To takie typowe dla rodziców – rzuciła przez ramię, wbijając mnie tym w ziemię.

Boję się, że mój Wiarołomny coś przytaszczył do domu. Jakieś paskudztwo.

Byłam u mamy. Na powitanie zapytała, jak się czuję.

– Fizycznie dobrze – odrzekłam wymijająco.

– A psychicznie? – zahaczyła mama.

– Tak sobie.

Poszłyśmy do kuchni, a tam mama bez żadnych ceregieli zapytała:

– Dobra, teraz melduj, co się dzieje.

Ja, grobowym głosem, pąsowa jak róża, wypaliłam:

– Mój mąż coś przytargał. Obawiam się, że to rzeżączka – odrzekłam, jakbym miała za chwilę na to umrzeć.

Mama, zanosząc się od śmiechu, patrzyła na mnie z politowaniem.

– Jeja, dziecko, a ja już myślałam, że się stało coś strasznego.

No tak, to rzeżączka nie zalicza się do chorób, którymi należy się przejmować.

– Dzięki, mamo. Wiedziałam, że potraktujesz mnie poważnie.

– Dziecko, ależ ja cię traktuję poważnie, dlatego właśnie się śmieję. Ty się tak zamartwiasz z powodu rzeżączki? Teraz to się leczy w tydzień. Zwykłym antybiotykiem. Chodź, zjemy sobie lody. „Chodź, zjemy sobie lody????” – nie wierzę. Ja umieram ze strachu przed chorobą weneryczną, a mama proponuje mi lody. Dla niej choroba weneryczna jest warta tyle zainteresowania, co zwykły katar. Ratunku! Pochodzę z patologicznej rodziny!!!

Byłam na urodzinach Ewki. Już taką naszą tradycją się stało, że żadna z nas nie wyprawia urodzin u siebie. Żadna, z wyjątkiem Ewy właśnie. Ona organizuje przyjęcie u siebie… i my organizujemy nasze urodziny u niej. Samo tak jakoś wyszło.

– Wpadniesz do mnie na urodziny?

– Jasne. O której?

– O dwudziestej.

– Oki. To będę. Jak zwykle, u Ewki?

No. I wszystko w najlepszym porządku. Może dlatego, że jedynie ona mieszka sama i mamy ten komfort, że żaden posiadacz penisa nie wpieprza nam się w nasze niezwykle poważne rozmowy. Doborowe towarzystwo, same panny, z wyjątkiem mnie. Czarownice. Ale ja się nie liczę jako mężatka, więc oficjalne zostałam zaliczona do grona panien. Kate, nadworna wróżka mówi:

– Jestem w ciąży.

– Poważnie? Robiłaś test?

– Nie, nie robiłam.

– To skąd wiesz, że jesteś?

– Karty jej powiedziały – złośliwie szepnęła Ewa.

– Wczoraj zjadłam dwa słoiczki marynowanych grzybków, przegryzłam słoikiem dżemu i śledziami w śmietanie.

– Kate, natychmiast przestań, bo nas zemdli.

– Masz okres? – Tak.

– To nie jesteś w ciąży. To zaburzenia hormonalne – skwitowałyśmy z pełnym znawstwem problemu.

Za godzinę dołączyło do nas młode małżeństwo z kilkumiesięcznym niemowlaczkiem.

Obstąpiłyśmy małą królewnę jak czarownice i dopiero się zaczęło:

– Ojej, jakie ma śliczne oczka!

– Ojej, ile ma włosków!

– Ojej, jakie malutkie rączki!

– Ojej, Paweł, ona wcale nie jest do ciebie podobna. Masz przy sobie zdjęcie sąsiada?

– Ojej, jaka rzadka kupa!

– Ewka, to przestań ją bujać na kolanach, bo się rozmaśli.

Jeśli Kate nie była w ciąży, to niedługo będzie, bowiem wychodząc z imprezy, kategorycznie stwierdziła, że: „zrobi se takie”. Ze szczególnym naciskiem na „se”.

Następnie oglądałyśmy „Idola”, wygwizdując Wojewódzkiego i plując przy tym na wszystkie strony świata. Kate zaczęła śpiewać piosenki z lat 20. i 30., drąc się w niebogłosy: „Miłość ci wszystko wybaczy”. I od siebie dodała: „A jak nie wybaczy, to niech spier…”. Dołączyłam do niej z tekstem: „Już taki jestem zimny drań”.