Выбрать главу

Ogólnie zrobiło się miło, dziecko usnęło, wino się skończyło, choć Ewa donosiła, nie wiadomo skąd coraz to nowe butelki, ostatecznie skończyłyśmy na mszalnym.

Przeszłyśmy do tematu naszych biustów, a konkretnie do omawiania ich wielkości. Z oczywistych względów nie uczestniczyłam w dyskusji, jako że nie mam zbyt wiele do powiedzenia w tej kwestii. Rozmawiałyśmy także na tematy mocno ambitne, takie jak na przykład film i literatura. Od Tolkiena do Sapkowskiego.

– Wiecie, Sapkowskiego wchłonęłam jak gąbka, ale na Tolkienie się zatrzymałam na setnej stronie i nie mogę ruszyć z miejsca.

– Wiesz, ja też jakoś wolę Sapkowskiego.

– Proszę, proszę, bardzo piękne dyskusje, widzę, że panie mogą się poszczycić kwiecistym, literackim jakże językiem.

– Czy mogę ci coś zrobić? – spytała Ewka, jak rasowa gospodyni, zblazowaną Kate.

– Nie potrafisz – odpowiedziała Kate będąca w ciąży nieciąży takim tonem, że od razu wszystkie pomyślałyśmy o miłości francuskiej. – Jeszcze byś się zdziwiła, moja kochana – odparła Ewka, a w jej głosie wyłapałyśmy coś, co nie pozwoliło nam wątpić. – Potrafię – ciągnęła dalej. – Ale jeżeli spotkałabym się z tobą po tym jutro, musiałabym zwymiotować. Na siebie, oczywiście.

– Zuza, a tobie co dolega? Też jesteś w ciąży? Blada coś jesteś ostatnio – czarownice zainteresowały się mną.

– Nie. Nie jestem w ciąży. Nic mi nie jest. Trafiłam do doliny deszczu i nie potrafię odnaleźć drogi do domu.

Choć wróciłam do domu o całkiem przyzwoitej porze, nie zastałam mojego męża. Wrócił około północy i pierwsze kroki skierował do łazienki, gdzie podzielił się z muszlą klozetową treścią swojego żołądka. Pół nocy, zakłócając mnie i sąsiadom ciszę nocną. Ale prawdziwym mistrzem pawia jest Jarek, właściciel Hitlera, ten od seksualnych eksperymentów z piwem. Na naszej parapetówce wypił ździebełko za dużo i zasnął snem sprawiedliwego przy kuchennym stole. Kumple w trosce o jego kręgosłup niebezpiecznie wygięty w pałąk, zataszczyli go, niewiele myśląc do mojej, dziewiczej jeszcze, sypialni. Sypialni z dziewiczą szafą, dziewiczą podłogą, dziewiczym łóżkiem oraz dziewiczą narzutą – patchworkiem, który nabyłam za zawrotną wręcz sumę.

Kolega legł jak nieżywy i spał dalej. Po godzinie weszliśmy tam z mężem sprawdzić mu tętno, a oczom naszym ukazał się kolega leżący nadal w tej samej pozycji w towarzystwie pawia, jakiego świat nie widział. Paw bowiem był bardzo nietypowym dla tego gatunku pawi. Albowiem był czarny. Zwołaliśmy natychmiast konsylium złożone naturalnie z samych pawiowych ekspertów – kolegów mniej lub bardziej trzeźwych. Oraz żonę właściciela pawia. Zastanawialiśmy się wspólnie, czym też koleżanka karmi męża na co dzień – węglem czy kaszanką. Kasia, mocno wprawiona w zakłopotanie spowodowane podejrzeniem o paskudne odżywianie małżonka, spłoniła się i powiedziała, że on jada tylko same szlachetne wędliny i ona nie ma pojęcia, co sprawiło, że paw, tradycyjnie kolorowy, w wydaniu jej małżonka stał się czarny. Konsekwencją beztroskiego puszczania pawia podczas snu mojego dziewiczego patchworka było zapakowanie go do ogromnego worka na śmieci i obdarowanie kolegi „wynosem”.

Dzieje walki z patchworkiem znamy z przekazów ustnych ubawionej małżonki. Najpierw patchwork nie chciał się zmieścić do pralki. Wobec czego został zamoczony w wannie i przeleżał tak pół dnia w celu aby paw spłynął. Następnie kolega, pozbywszy się czarnego z narzuty, przystąpił do prania ręcznego, a kolejną czynnością było powieszenie na suszarce podsufitowej wypranej kapy. Po kilkugodzinnej walce okupionej litrami potu oraz lekko odkształconym przez spinacz do bielizny nosem (paw śmierdział okrutnie), kolega powiesił narzutę na podsufitowej suszarce, podciągnął sznurki i z miną zwycięzcy otarł pot z czoła.

Wyszedł z łazienki, zmęczony jak po ćwiczeniach na poligonie, z radością otworzył butelkę antykacowego piwa i zasiadł wygodnie w fotelu. Nagle usłyszał wielki huk. Poderwał się i rzucił w kierunku skąd dochodził huk. Do łazienki.

Patchwork, najwyraźniej za ciężki i źle wykręcony, runął do wanny, porywając ze sobą wyrwaną wraz z kołkami z sufitu suszarkę. Nie wiem, co było dalej. Domyślam się jedynie, że prawdopodobnie nastąpił wysyp kwiecistych słów, które zazwyczaj w programach telewizyjnych brzmią mniej więcej tak: „pi, pipi, pipipi, pi, pipipipipiiiiiiiiiiiiii, pi, pi, pipipi, pi-pipipipipi…”.

Jestem znerwicowana w równym stopniu, co nasz rząd. Choć ja na szczęście nie mam na karku prawie 40-milionowego sfrustrowanego narodu, a jedynie swój marny żywot. Podobnie dziura w moim budżecie, choć faktycznie duża, nigdy na szczęście nie dorówna tej, jaką wydłubali panowie ministrowie. Niedługo osiągnie rozmiar dziury ozonowej. Skutki mogą być podobne.

Nie potrafię nawet odrobić poprawnie lekcji za Amelkę, bo jak już się wezmę za potęgowanie, to 3 do 3 u mnie jest 9. A nie 27, jakby ktoś się pytał.

Dzisiaj, wchodząc do ciemnego pokoju, śmiertelnie przestraszyłam się własnego płaszcza wiszącego na drzwiach. Jeśli ta nerwica pójdzie w tym kierunku, żadna chemioterapia nie będzie potrzebna. Niechybnie zejdę na zawał.

Gdy wracam na ziemię, uwolniona od chorej wyobraźni, czuję się po prostu strasznie. Obawiam się, że będę musiała powiedzieć mojej rodzinie, że jestem chora. Do tej pory wiedziałam o tym tylko ja i mój strach. Ale czuję, że jest ze mną coraz gorzej, choroba postępuje. Co nie dziwi wcale, zważywszy na to, że nie robię nic, aby ją zatrzymać. Chyba myślałam, że jeśli będę ją ignorować, to sobie pójdzie. Jakież to naiwne i infantylne. Trzymałam się tej myśli jak tonący szalup na Titanicu. Boli mnie ręka, drętwieją palce. Mam bardzo kiepską morfologię. Jeszcze gorzej z płytkami.

Czasami zwracam. To, co zjem. A jem niewiele. Gwałtownie chudnę. I pomyśleć, że jeszcze rok temu wariowałam, żeby schudnąć. Katowałam swój organizm dietami, zabiegami, nawet zastanawiałam się nad wsadzeniem sobie plastikowej rurki w tyłek w celu cudownie odchudzającego płukania jelit. O głupoto! Gdybyś miała skrzydła, fruwałabym jak ta gołębica.

W związku z tym chorobliwym odchudzaniem się nikt na szczęście się nie dziwi, że chudnę. Całe życie chudłam i tyłam na przemian. Rozmawiałam dzisiaj z Pawłem. Podstępnie zwabił mnie do szpitala. Choć „rozmawiałam” to za dużo powiedziane. Wysłuchałam tego, co miał mi do powiedzenia. Krzyczał, mówił o braku odpowiedzialności, dbałości o własne życie, egoizmie. O tym, że nie mam prawa robić tego innym. Pytam go:

– Pawełku, czego nie mam prawa robić?

– Tracisz czas. Zmniejszasz swoje szanse na wyzdrowienie. Zabrzmiało melodramatycznie. A więc kości zostały rzucone. Słowa wypowiedziane. Kurtyna opadła. A raczej została podniesiona. No ale chociaż usłyszałam, że mam jakieś szanse.

Rzeczy nazwane pierwszy raz po imieniu. Nie ma odwrotu. Są tylko dwie drogi: albo się poddam i umrę, albo spróbuję powalczyć. Tylko o co? O moje brwi? Czy może o rzęsy? A może o włosy? Wyjdą wszystkie, co do jednego. Plusem jest to, że zaoszczędzę na kosmetykach, maszynce i kremie do golenia.

Zawsze byłam tchórzem. I teraz też nim będę. Nie chcę być odważną kobietą bez włosów i z jedną piersią. Czy powinnam być odważną matką? Amelka jest już duża. Zadziwia mnie swoją dojrzałością. Co jest lepsze: skazywać ją na wieloletnie być może cierpienia związane z walką z rakiem, jaka mnie czeka, czy pozwolić, by zapamiętała mnie taką, jaką jestem – zwariowaną, wyluzowaną matką kumpelką? Dzieci szybko zapominają. Co ja wygaduję, mój Boże? O rany! Ale ze mnie filozof!