– Jak tam, profesorze? – zagadnął ten z lewej strony. – Lepiej się pan czuje, jak tu jesteśmy?
Już po wszystkim. Szaleństwo ogarniające jego umysł zniknęło. Ale czy na pewno? Dlaczego serce nadal waliło mu jak młotem? Dlaczego wciąż był przestraszony i zdumiony? Coś było nie tak.
– Dlaczego ta wczorajsza parada ciągle nie daje mi spokoju? – zapytał Dawid następnego ranka przy porannej kawie w ich starym, wiktoriańskim domu.
– Przestałeś chodzić na spacery po plaży – zauważyła Marie, kładąc sadzone jajko na świeżym toście. – Zjedz to, zanim zapalisz papierosa.
– Naprawdę mnie to męczy. Dopiero wczoraj uświadomiłem sobie, że od tygodnia jestem wypchaną kaczką na strzelnicy.
– Co masz na myśli? – Marie zalała patelnię wodą i wstawiła ją do zlewozmywaka. – Sześciu ludzi ochrania ci,,skrzydła”, jak sam to określiłeś, a dwaj są bezustannie z przodu i z tyłu.
– Parada.
– Dlaczego tak uważasz?
– Nie wiem. Wszyscy na swoich miejscach, maszerujący w takt bicia bębnów. Naprawdę, nie wiem…
– Ale coś przeczuwasz?
– Chyba tak.
– Więc powiedz mi co. Twoje przeczucia ocaliły mi kiedyś życie na Guisan Quai w Zurychu. Chciałabym je usłyszeć… To znaczy niekoniecznie, ale będzie lepiej, jeśli mi powiesz.
Webb przekroił tost, rozlewając żółtko na talerzyku.
– Wiesz, jak łatwo byłoby wczoraj komuś młodemu, wyglądającemu na studenta wmieszać się w tłum i strzelić do mnie zatrutą strzałką z wiatrówki? Zamaskowałby pyknięcie kaszlem albo głośniejszym śmiechem, a ja miałbym w krwiobiegu kilka centymetrów sześciennych strychniny.
– Wiesz o tych sprawach znacznie więcej ode mnie.
– Oczywiście. Choćby dlatego, że ja właśnie tak bym to zrobił.
– Nie. Tak zrobiłby Jason Bourne, nie ty.
– Masz rację, ale to nie zmienia samego faktu.
– Co się właściwie wczoraj stało?
Dawid dziobał w zamyśleniu widelcem zimny jużjtost.
– Seminarium jak zwykle trochę się przeciągnęło. Zaczęło się już ściemniać, więc razem ze strażnikami poszedłem na przełaj w kierunku parkingu. Po drodze spotkaliśmy pochód kibiców; nie było ich zbyt wielu, ale wobec nas trzech stanowili prawdziwy tłum. Minęli nas, niosąc pochodnie, wrzeszcząc i śpiewając piosenki, a ja pomyślałem, że to właśnie teraz. Że jeśli kiedykolwiek w ogóle ma się zdarzyć, to właśnie teraz. Uwierz mi, przez kilka chwil znowu byłem Bourne'em. Przypadłem do ziemi, robiłem uniki, obserwowałem wszystko, co się dzieje. Niewiele brakowało, a wpadłbym w panikę.
Przerwał.
– I co? – zapytała Marie, zaniepokojona przedłużającym się milczeniem męża.
– Moi strażnicy gapili się i śmiali do rozpuku, traktując to jak znakomitą zabawę.
– Właśnie to cię zaniepokoiło?
– Instynkt. Mój układ nerwowy mówił mi, że stanowię łatwy cel w tym tłumie.
– Z kim ja teraz rozmawiam?
– Nie jestem pewien. Wiem tylko tyle, że w ciągu tych kilku minut wszystko przestało mieć dla mnie jakikolwiek sens, a chwilę potem jeden ze strażników podszedł do mnie i powiedział coś w rodzaju: „Przyjemnie popatrzeć, co wyrabiają te dzieciaki!” Wymamrotałem coś bez sensu, a on na to: „Jak tam, profesorze? Lepiej się pan czuje, jak tu jesteśmy?” – Dawid podniósł wzrok na żonę. – Rozumiesz? Czy j a się lepiej czuję?
– Wiedział, że mają za zadanie cię chronić – wtrąciła Marie. – Na pewno chodziło mu o to, czy czujesz się bezpieczniejszy.
– Czyżby? Rozwrzeszczany tłum, ciemność, prawie nic nie widać, niewyraźne twarze, a on śmieje się w najlepsze… Obaj się śmiali. Czy na pewno są tu po to, żeby mnie chronić?
– A po cóż innego?
– Nie wiem. Może to dlatego, że byłem tam, gdzie nie był żaden z nich. Może po prostu za dużo myślę, między innymi o McAllisterze i jego dziwnym spojrzeniu. Gdyby nie mrugał, powiedziałbym, że ma oczy martwej ryby. Można w nich było wyczytać wszystko, cokolwiek się chciało, zależnie od nastawienia.
– To, co ci powiedział, było wstrząsające – rzekła Marie. Oparła się o zlewozmywak i ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami mierzyła męża uważnym spojrzeniem. – Bardzo to przeżyłeś, podobnie jak ja.
– Na pewno masz rację. – Webb skinął głową. – Może jest w tym jakaś ironia, ale oprócz wielu rzeczy, które chciałbym sobie przypomnieć, jest bardzo dużo takich, których wolałbym nie pamiętać.
– Dlaczego nie zadzwonisz do McAllistera i nie powiesz mu, co myślisz i czujesz? Masz przecież bezpośredni numer telefonu i do biura, i do domu. Mo Panov z pewnością kazałby ci to zrobić.
– Tak, niewątpliwie. – Dawid bez przekonania włożył do ust kawałek tostu. – Usłyszałbym coś w rodzaju: „Jeśli pragniesz pozbyć się jakiegoś konkretnego lęku, zrób to najszybciej, jak możesz”.
– Więc zastosuj się do tej rady.
Webb uśmiechnął się, wykazując równie wielki entuzjazm, jak przed chwilą apetyt.
– Może to zrobię, a może nie. Wolałbym nie ogłaszać wszem wobec nawrotu manii prześladowczej, czy jak tam oni to nazywają. Mo przyleciałby tu w ciągu kilku godzin i zrobiłby mi z mózgu galaretę.
– Gdyby nie miał czasu, ja się chętnie tym zajmę.
– Ni shi nuhaizi – powiedział Dawid. Wytarł usta papierową serwetką, wstał z krzesła i ruszył w jej stronę.
– A cóż to znaczy, mój tajemniczy mężu i kochanku numer osiemdziesiąt siedem?
– Bogini-suka. A w wolnym przekładzie, że jesteś małą, ale niezupełnie małą, dziewczynką, i że trzy razy na pięć mogę postawić na swoim, szczególnie w łóżku, gdzie są ciekawsze rzeczy do robienia, niż spuszczenie ci porządnego lania.
– I to wszystko w zaledwie trzech wyrazach?
– My nie marnujemy słów, my malujemy obrazy… Muszę już iść. Dzisiaj na przedpołudniowym konwersatorium zajmujemy się królem Syjamu Ramą II i jego roszczeniami wobec państw Malajów na początku dziewiętnastego wieku. Nudne jak flaki z olejem, ale ważne. Co gorsza, mam studenta z Birmy, który chyba wie na ten temat więcej ode mnie.
– Syjam? – zapytała Marie przytrzymując go przy sobie. – To Tajlandia, prawda?
– Tak, teraz to Tajlandia.
– Twoja żona, dzieci… Czy to bardzo boli, Dawidzie? Spojrzał na nią, czując, jak bardzo ją kocha.
– Nie, bo tego nie pamiętam. Czasem mam nadzieję, że nigdy sobie nie przypomnę.
– Ja wcale tak nie myślę. Chciałabym, żebyś ich widział, słyszał i czuł, i zdawał sobie sprawę, że ja także ich kocham.
– O, mój Boże…
Przytulili się do siebie w cieple, które należało tylko do nich i do nikogo innego na świecie.
Kiedy Webb po raz drugi usłyszał w słuchawce zajęty sygnał, odłożył ją na widełki i zajął się ponownie lekturą „Syjamu pod panowaniem Ramy II” W. F. Vella, aby sprawdzić, czy student z Birmy miał rację mówiąc o konflikcie, do jakiego doszło między Ramą II a sułtanem Kedahu o wyspę Penang. Nadszedł czas konfrontacji; zamiast pagód z wierszy Kiplinga pojawił się przemądrzały student z Birmy, nie wykazujący najmniejszego szacunku dla starszych wiekiem i doświadczeniem. Kipling z pewnością by to zrozumiał i natychmiast się z nim rozprawił.
Rozległo się krótkie, ostre pukanie i drzwi gabinetu otworzyły się, zanim Dawid zdążył cokolwiek powiedzieć. Okazało się, że to jeden ze strażników, ten sam, który rozmawiał z nim wczoraj wieczorem podczas pochodu kibiców – wśród tłumu, zgiełku i gnębiących Dawida zmór.
– Cześć, profesorze.
– Witaj… Jim, jeśli się nie mylę?