Выбрать главу

– Nie, Johnny. Nieważne, i tak nie powinien nas pan rozróżniać.

– Coś się stało?

– Przeciwnie, proszę pana. Wpadłem się pożegnać, w imieniu całej naszej grupy. Wszystko jest w porządku i wraca pan do normalnego życia. Kazali nam się zgłosić z powrotem do B-Jeden-L.

– Gdzie?

– Prawda, że to cholernie głupio brzmi? Zamiast zwyczajnie powiedzieć „Wracajcie do bazy”, oni wymyślają jakieś B-Jeden-L, jakby trudno było to rozszyfrować.

– Ja nie rozszyfrowałem.

– Baza-Jeden-Langley. Jesteśmy z CIA, cała szóstka, ale pan na pewno o tym wie.

– Wracacie? Wszyscy?

– Na to wygląda…

– Ale ja myślałem… Myślałem, że to coś poważnego!

– Już wszystko w porządku.

– Nikt mi o tym nie powiedział. Ani McAllister, ani nikt inny.

– Przykro mi, ale nie znam go. My tylko wykonujemy rozkazy.

– Przecież nie możesz tu tak po prostu wejść i powiedzieć, że odchodzicie, bez żadnego wyjaśnienia! Mówiono mi, że mam być celem ataku, że jakiś człowiek z Hongkongu chce mnie zabić.

– Ja tam nie wiem, czy to panu mówiono, czy pan sam to sobie wmówił, ale wiem na pewno, że mamy poważne kłopoty w Newport News. Zaraz po briefmgu wkraczamy do akcji.

– Poważne kłopoty…? A co ze mną?

– Niech pan dużo odpoczywa, profesorze. Podobno bardzo pan tego potrzebuje.

Człowiek z CIA odwrócił się i wyszedł z gabinetu, zamykając za sobą drzwi.

Ja tam nie wiem, czy to panu mówiono, czy pan sam to sobie wmówił… Jak tam, profesorze? Lepiej się pan czuje, jak tu jesteśmy?

Parada?

Szarada!

Gdzie jest numer telefonu McAllistera? Gdzie on jest, do cholery? Zapisał go na dwóch kartkach; jedna została w domu, druga powinna być w szufladzie… Nie, w portfelu! Wstrząsany dreszczami strachu i gniewu wyjął kartkę i nakręcił numer.

– Biuro pana McAllistera – rozległ się w słuchawce kobiecy głos.

– Powiedziano mi, że to numer do jego domu!

– Pan McAllister wyjechał służbowo z Waszyngtonu, proszę pana. W takich wypadkach mamy obowiązek rejestrować wszystkie rozmowy.

– Rejestrować rozmowy…? A gdzie on jest?

– Tego nie wiem, proszę pana. Zajmuję się tylko sekretariatem.

Kontaktuje się z nami przynajmniej raz dziennie. Czy mogę wiedzieć, kto mówi, żebym mogła mu przekazać?

– To nie wystarczy! Nazywam się Webb. Jason Webb… Nie! Dawid Webb. Muszę z nim koniecznie porozmawiać! Natychmiast!

– Połączę pana z wydziałem zajmującym się pilnymi sprawami… Webb rzucił słuchawkę na widełki. Miał jeszcze numer do domu McAllistera.

– Halo? – Również kobieta.

– Chciałbym mówić z panem McAllisterem.

– Niestety, nie ma go. Gdyby zechciał pan podać swoje nazwisko i numer telefonu, na pewno mu przekażę.

– Kiedy?

– Powinien dzwonić jutro lub pojutrze. Zawsze tak robi.

– Musi mi pani powiedzieć, gdzie mogę go znaleźć, pani… pani McAllister, prawda?

– Też tak myślę. Po osiemnastu latach małżeństwa… Kim pan jest?

– Nazywam się Webb. Dawid Webb.

– Ach, oczywiście! Edward rzadko opowiada o swojej pracy, ale wspominał kilka razy, że bardzo polubił pana i pańską małżonkę. Szczerze mówiąc, nasz starszy syn, który właśnie kończy liceum, jest bardzo zainteresowany uniwersytetem, w którym pan wykłada. Przez ostatni rok trochę opuścił się w nauce i testy też nie wypadły najlepiej, ale on ma takie cudowne, entuzjastyczne nastawienie do życia! Jestem pewna, że jeśli tylko…

– Pani McAllister! – przerwał jej Webb. – Muszę się skontaktować z pani mężem! Natychmiast!

– Strasznie mi przykro, ale to chyba niemożliwe. Jest teraz na Dalekim Wschodzie i nie mam pojęcia, jak by się można było z nim skontaktować. W pilnych sprawach zawsze dzwonimy do Departamentu Stanu.

Dawid odłożył słuchawkę. Musi'koniecznie ostrzec Marie! Linia powinna już być wolna, gdyż od jego pierwszego telefonu minęła ponad godzina, a nie było nikogo takiego, z kim Marie mogłaby rozmawiać przez godzinę; na pewno nie z ojcem ani matką, ani z którymś z dwóch braci mieszkających w Kanadzie. Wszyscy bardzo się kochali, lecz ona uchodziła w rodzinie za czarną owcę. Nie była frankofilem jak ojciec, ani domatorem jak matka, i choć uwielbiała obu braci, to źle się czuła w towarzystwie prostych, niewykształconych ludzi, wśród których oni się obracali. Swoje powołanie znalazła na niebotycznych wyżynach nauk ekonomicznych, zdobywając doktorat i znakomitą posadę pracownika rządowego, a wreszcie, co chyba było najgorsze, wyszła za mąż za Amerykanina.

Quel dommage.

Telefon nadal był zajęty. Do licha, Marie!

Nagle zamarł w bezruchu, zamieniając się na kilka bolesnych sekund w bryłę rozpalonego gorączką lodu. Kiedy wreszcie udało mu się pokonać opór stężałych mięśni, wypadł z gabinetu i popędził korytarzem, przewracając dwóch studentów i kolegę z wydziału, którzy nie zdążyli usunąć mu się z drogi.

Dojechał do domu i wdepnął z całej siły hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Webb wyskoczył z auta, nie zamykając za sobą drzwi i pognał ścieżką prowadzącą do wejścia. Tuż przed werandą zwolnił, a potem przystanął, nie mogąc nagle złapać tchu;

drzwi domu były otwarte, a obok na ścianie widniał wyraźny, krwawy odcisk dłoni.

Wpadł do środka, wywracając wszystko, co stało mu na drodze. Zaczął przeszukiwać parter, rozrzucając meble i sprzęty, a potem ruszył powoli na górę, niosąc ze sobą dwie bryły granitu, w jakie zamieniły się jego dłonie. Nerwy miał napięte do ostateczności, a instynkt zabójcy powrócił z taką samą siłą, z jaką został odciśnięty krwawy ślad przy wejściu. Wiedział, że stał się znowu śmiercionośnym narzędziem, jakim był Jason Bourne, lecz nie miał nic przeciwko temu. Jeżeli na górze znajdzie swoją żonę, zabije każdego, kto zechce ją skrzywdzić – lub kto już to zrobił.

Dotarłszy na piętro przypadł płasko do podłogi i pchnął ostrożnie drzwi sypialni.

Eksplozja, która nastąpiła w ułamek sekundy potem, oderwała fragment ściany w hallu. Webb przetoczył się w przeciwnym kierunku;

nie miał broni, ale miał zapalniczkę. Wyjął ją, wyszarpnął z kieszeni garść luźnych, zapisanych kartek, jakie zawsze noszą ze sobą wszyscy nauczyciele, zmiął je w ciasną kulę i podpalił, po czym cisnął do wnętrza sypialni. Jednocześnie uniósł ostrożnie głowę i obrzucił szybkim spojrzeniem wąski hali, po czym dwa, trzy razy mocno uderzył stopami w podłogę.

Nic, żadnej reakcji. Dwa pozostałe pokoje były puste. Jeżeli w domu czaił się jeszcze jakiś nieprzyjaciel, to mógł być tylko w sypialni. Kapa na łóżku zajęła się ogniem; wysokie płomienie sięgały już sufitu. Jeszcze kilka sekund.

Teraz!

Rzucił się do pokoju i chwyciwszy płonącą kapę zatoczył nią błyskawiczne koło, sam zaś padł na podłogę i odtoczył się na bok. Kapa rozpadła się na zwęglone, dogasające fragmenty, a on znieruchomiał, oczekując w każdej chwili bolesnego szarpnięcia pocisku rozrywającego mu ramię lub bark, ale wiedząc jednocześnie, że mimo to i tak rozprawiłby się z przeciwnikiem. Boże! Jason Bourne wrócił!

Jednak Marie nie było w pokoju. Panowała cisza. Na środku pomieszczenia stał przymocowany do trójnogu karabin, którego spust połączono z drzwiami za pomocą zwyczajnego drutu. Lufa była ustawiona pod takim kątem, żeby wypalić w pierś każdemu, kto by wszedł do sypialni. Podniósłszy się z podłogi zadeptał dogasające płomienie, po czym włączył lampę.

Marie! Marie!

Wtedy to zobaczył: zapisana kartka papieru, leżąca na poduszce po jej stronie łóżka:

Żona za żonę, Jawnie Bourne. Twoja jest ranna, ale żyje, w przeciwieństwie do mojej. Jeśli wykażesz się inteligencją i dopisze ci szczęście, domyślisz się, gdzie możesz mnie znaleźć. Być może uda nam się dogadać, bo ja także mam wielu wrogów, a jeżeli nie, to cóż znaczy śmierć jeszcze jednej kobiety?