– Po co te świstki? – zapytał McAllister wskazując na trzymaną w ręku przepustkę.
– Prawdopodobnie na nic. Ale w razie gdyby panowie zostali zatrzymani, wyjaśnią waszą obecność i nie będą kwestionowane.
– Dlaczego? Co w nich jest? – Nie było takiego faktu, takiej informacji, którą analityk mógłby pozostawić bez wyjaśnienia.
– To całkiem proste – powiedział lekarz patrząc spokojnie na McAllistera. – Przedstawiają one panów jako ubogich uchodźców, bez jakichkolwiek środków, których ja wspaniałomyślnie leczę w mojej klinice, nie pobierając żadnej opłaty. Na rzeżączkę – dla ścisłości. Oczywiście znajdują się tu typowe dane osobowe – wzrost, przybliżona waga, kolor włosów i oczu, obywatelstwo. Pańskie dane są bardziej kompletne, ponieważ niestety nie spotkałem wcześniej pańskiego przyjaciela. Naturalnie w moich aktach znajdują się duplikaty, tak że nikt nie będzie miał wątpliwości, że to pan.
– Co takiego?
– Sądzę, że gdy już znajdziecie się na ulicy, mój stary dług zostanie umorzony. Zgadza się pan ze mną?
– Rzeżączka?
– Musimy się pospieszyć, sir. Wszystko jak w zegarku. – Doktor otworzył drzwi, przepuścił czterech mężczyzn, po czym wraz z dwoma Portugalczykami skierował się w lewo w stronę bocznego wyjścia i helikoptera sanitarnego.
– Chodźmy – szepnął Bourne, biorąc McAllistera za ramię i skręcając w prawo.
– Czy słyszałeś, co mówił ten człowiek?
– Nazwałeś go złodziejem.
– Bo nim był. Jest.
– Kiedy oskarżenie o złodziejstwo pada z ust złodzieja, nie należy tego brać dosłownie.
– A cóż to znaczy?
– To proste – ciągnął Jason Bourne patrząc z pogardą na idącego obok analityka. – Ma na ciebie trzy haczyki: zmowa, korupcja… i rzeżączka.
– O, mój Boże.
Stali na obrzeżach tłumu oblegającego wysokie ogrodzenie i patrzyli, jak helikopter odrywa się z hukiem od betonowej płyty i wzbija w nocne niebo. Kolejno zgaszono wszystkie reflektory i po chwili parking oświetlały już tylko słabe latarnie. Większość policjantów wsiadła do furgonetki; pozostali przechadzali się obojętnie lub zapalali papierosy, jak gdyby obwieszczając fakt, że podniecenie minęło. Ludzie zaczęli się rozchodzić, rzucając pytania adresowane do każdego i do nikogo zarazem. Kto to był? Ktoś bardzo ważny, no nie? Co się wydarzyło, jak myślisz? Sądzisz, że kiedyś się dowiemy? Kogo to obchodzi? Mieliśmy rozrywkę, a teraz się napijmy, dobrze? Spójrz na tę kobietę. Kurwa pierwszej klasy, przyznasz, co? To moja bliska krewna, ty bęcwale!
Podniecenie minęło.
– Chodźmy – odezwał się Jason. – Musimy iść.
– Wiesz co, Webb, masz dwa rozkazy, które powtarzasz z denerwującą częstotliwością. „Ruszaj” i „chodźmy”.
– One skutkują. – Obaj mężczyźni przeszli na drugą stronę Do Amaral.
– Zdaję sobie sprawę, że musimy działać szybko, ale nie powiedziałeś, dokąd idziemy.
– Wiem o tym – odparł Bourne.
– Myślę, że już czas, abyś to zrobił. – Szli dalej. Bourne nadawał tempo. – Nazwałeś mnie kurwą – ciągnął podsekretarz.
– Bo jesteś kurwą.
– Ponieważ zgodziłem się zrobić to, co uważałem za słuszne, to, co trzeba było zrobić?
– Ponieważ oni cię wykorzystali; chłopcy, którzy mają władzę. Wykorzystali, a teraz pozbędą się ciebie bez zastanowienia. Marzyły ci się w przyszłości limuzyny i konferencje na wysokim szczeblu i nie mogłeś się temu oprzeć. Byłeś skłonny poświęcić moje życie nie szukając żadnego innego rozwiązania – za to ci w końcu płacą. Byłeś skłonny narazić życie mojej żony, ponieważ pokusa była zbyt duża. Obiady w Komitecie Czterdziestu, może nawet członkostwo, spokojne, poufne spotkania w Owalnym Gabinecie razem ze sławnym ambasadorem Havillandem. Dla mnie to znaczy być kurwą. Tylko że, powtarzam, oni się ciebie pozbędą bez chwili wahania.
Milczenie. Aż do następnej przecznicy.
– Myślisz, że o tym nie wiem, Bourne?
– O czym?
– Że się mnie pozbędą.
Jason ponownie spojrzał z pogardą na idącego obok bezdusznego biurokratę. – Wiesz o tym?
– Oczywiście. Nie należę do ich przymierza, bo oni wcale mnie tam nie chcą. Mam pewne kompetencje oraz głowę na karku. Brakuje mi jednak tego niezwykłego, tak typowego dla nich, talentu do udawania. Nie umiem robić dobrego wrażenia. Zamarłbym chyba przed kamerą telewizyjną – chociaż stale oglądam idiotów, którzy uprawiają tę grę i ciągle popełniają te same bezsensowne błędy. Jak widzisz, znam swoje ograniczenia. Ponieważ nie potrafię robić tego, co oni robią z taką wprawą, muszę robić to, co jest najkorzystniejsze dla nich i dla kraju. Muszę za nich myśleć.
– Za Havillanda? Przyjechałeś do nas do Maine i uprowadziłeś mi żonę! I nie znalazłeś żadnego innego rozwiązania w swoim pęczniejącym od pomysłów mózgu?
– Żadnego, które mógłbym zaproponować. Żadnego, które tak jak strategia Havillanda uwzględniałoby całą złożoność sytuacji. Do Shenga można było dotrzeć tylko poprzez zabójcę, który wydawał się nieuchwytny. To, że ty mogłeś go pojmać i doprowadzić do nas, znacznie upraszczało całą sprawę – dzięki temu mogliśmy szybciej dobrać się do Shenga.
– Mieliście do mnie cholerne zaufanie, o wiele większe niż ja sam mam do siebie.
– Mieliśmy zaufanie do Jasona Bourne'a, do Kaina – człowieka z „Meduzy” zwanego Deltą. Miałeś bardzo silny motyw: odzyskać żonę, którą bardzo kochasz. Nie byłoby też najmniejszych powiązań z naszym rządem…
– Od początku przeczuwaliśmy jakiś ukartowany scenariusz! – wybuchnął Bourne. – Ja przeczuwałem i Conklin też.
– Przeczucie to jeszcze nie pewność – zaprotestował analityk, gdy przemierzali szybko ciemną brukowaną uliczkę. – Nie wiedziałeś nic konkretnego, nic, co mógłbyś ujawnić, nie było żadnego pośrednika, który wskazywałby na udział Waszyngtonu. Byłeś opętany myślą o odnalezieniu zabójcy, który podszywał się pod ciebie, bo chciałeś, żeby rozwścieczony taipan oddał ci żonę – rozwścieczony, ponieważ jego własna żona została prawdopodobnie zamordowana przez owego zabójcę, który nazywał siebie Jasonem Bourne'em. Początkowo wydawało mi się to szaleństwem, lecz później dostrzegłem w tym chytrą logikę. Havilland miał rację. Jeżeli był na świecie chociaż jeden człowiek, który mógł schwytać zabójcę i w ten sposób unieszkodliwić Shenga, to byłeś nim ty. Nie mogłeś mieć jednak żadnych powiązań z Waszyngtonem. Dlatego też trzeba było tobą umiejętnie manewrować, posługując się jakimś doskonałym kłamstwem. W przeciwnym razie mógłbyś zareagować w bardziej normalny sposób. Mógłbyś udać się na policję lub do kogoś z rządu, do ludzi, których znałeś w przeszłości – tej przeszłości, którą mogłeś pamiętać, co było również dla nas bardzo korzystne.
– Rzeczywiście poszedłem do ludzi, których znałem wcześniej.
– I dowiedziałeś się jedynie, że im bardziej grozisz ujawnieniem różnych rzeczy, tym chętniej rząd każe cię poddać ponownej kuracji. W końcu wywodzisz się z „Meduzy” i cierpiałeś na amnezję, a nawet schizofrenię.
– Conklin udał się do innych…
– I powiedziano mu na początku akurat tyle, abyśmy mogli się zorientować, co on wie i co udało mu się wydedukować. Sądzę, że kiedyś był jednym z najlepszych ludzi, jakich mieliśmy.
– Był. I nadal jest.
– Uznał, że jesteś nie do uratowania.
– To przeszłość. W tamtych warunkach pewnie postąpiłbym tak samo. Nauczył się w Waszyngtonie o wiele więcej niż ja.