– To muszą być jacyś bardzo ważni ludzie, pułkowniku – stwierdziła pani prefekt, a w jej oczach nie było teraz ani śladu wrogości, przeciwnie, malowało się w nich niemal ślepe uwielbienie. I strach.
– O, tak, z pewnością – zgodził się pułkownik.
– Muszą być, skoro tak znakomity oficer jak pan czuwa nad wszystkim. Ja zadzwoniłam do tego mężczyzny w Guangzhou, tak jak pan sobie życzył; podziękował mi, ale nie zapisał mojego nazwiska…
– Dopilnuję, żeby to zrobił – przerwał znużony Su.
– I dam na przejście moich najlepszych ludzi, aby ich odpowiednio przyjęli, kiedy będą wracać późno w nocy do Makau. Su popatrzył na kobietę.
– To nie będzie potrzebne. Oni udadzą się do Pekinu na ściśle tajne obrady na najwyższym szczeblu. Mam rozkaz, aby usunąć wszelkie dane świadczące o tym, że przekroczyli granicę w Gu-angdongu.
– To aż takie poufne?
– Szalenie poufne, towarzyszko. Są to ściśle tajne sprawy państwowe i jako takie muszą być utrzymane w tajemnicy nawet przed najbliższymi współpracownikami. Proszę was do biura.
– Natychmiast – odrzekła barczysta kobieta wykonując sprawnie żołnierski zwrot. – Mam herbatę i kawę, a nawet angielską whisky z Hongkongu.
– O, angielska whisky. Chodźmy, towarzyszko. Skończyłem już pracę.
Dwie nieco groteskowe, jakby rodem z opery Wagnera postaci pomaszerowały noga w nogę w kierunku masywnych, szklanych drzwi biura pani prefekt.
Papierosy! – szepnął Bourne chwytając Edwarda McAllistera za ramię.
– Gdzie?
– Przed nami, po lewej stronie drogi. W lesie!
– Nie zauważyłem.
– Bo się nie rozglądałeś. Są ukryci, ale jednak tam są. Korę drzew momentami rozświetla słaby blask, a potem znowu jest zupełnie ciemno. W nierównych odstępach czasu. Ludzie palą papierosy. Czasami wydaje mi się, że mieszkańcy Dalekiego Wschodu przedkładają papierosy nad seks.
– Co zrobimy?
– Dokładnie to, co robimy, tylko głośniej.
– Co?
– Idź dalej i mów, cokolwiek przychodzi ci do głowy. Oni nie zrozumieją. Na pewno znasz „Hajawatę” lub „Horacjusza na moście”, czy jakąś inną pieśń ze swoich szalonych szkolnych lat. Nie śpiewaj, tylko powtarzaj słowa. Odwróci to twoje myśli od innych spraw.
– Ale dlaczego?
– Dlatego, że to jest to, co przewidziałeś. Sheng sprawdza, czy nie kontaktujemy się z nikim, kto mógłby stanowić dla niego zagrożenie. Upewnijmy go w tym, zgoda?
– O, mój Boże! A jeżeli któryś z nich zna angielski?
– To wielce nieprawdopodobne. Ale jeżeli wolisz, możemy zaimprowizować rozmowę.
– Nie, nie jestem w tym dobry. Nienawidzę przyjęć i proszonych obiadów, nigdy nie wiem, o czym mam mówić.
– Dlatego proponuję jakieś rymowanki. Ja będę coś wtrącał, gdy ty zapomnisz słów. No, zaczynaj, mów szybko i w miarę naturalnie. Niemożliwe, by wśród nich znajdowali się chińscy naukowcy mówiący biegle po angielsku… Zgasili papierosy. Dostrzegli nas. Śmiało!
– O, Boże… no dobrze. Och…,,Prawiąc o rzeziach pełnych krwi, siedząc na ganku 0'Reilly'ego…”
– To bardzo odpowiednie! – rzekł Jason patrząc z aprobatą na swojego ucznia.
– ,,Nagle do głowy przyszło mi, by się zabawić z córką starego…”
– Ależ, Edwardzie, ty mnie ciągle zadziwiasz.
– To stara studencka piosenka – cicho wyjaśnił analityk.
– Co? Nie słyszę cię, Edwardzie. Mów głośniej.
– „Dylu-dylu-di-aj-i, dylu-dylu-di-aj-o, dylu-dylu-di-aj-i, balujmy z ojczulkiem Reilly”.
– Kapitalnie – pochwalił Bourne, gdy mijali miejsce, w którym ukryci w lesie ludzie palili przed chwilą papierosy. – Myślę, że twój przyjaciel doceni twój punkt widzenia. Czy masz jeszcze jakieś inne cenne myśli?
– Zapomniałem słów.
– To znaczy myśli. Z pewnością sobie przypomnisz.
– Coś o,,starym Reillyrn”… O, tak, pamiętam. Dalej szło tak. „Zabaw się, zabaw jeszcze raz, baw się, dopóki jest przyjemnie”, a później wpada stary Reilly…,,i wymachując groźnie dwururką, chce znaleźć drania, co niestety pozwalał sobie z jego córką”. Jednak pamiętałem.
– Można by cię wystawić w muzeum, jeżeli coś takiego znajduje się w twoim rodzinnym Ripley… Ale spójrz na to inaczej, można było rozważyć cały ten plan w Makau.
– Jaki plan?… Była jeszcze jedna, bardzo zabawna. „Sto butelek piwa na półce stało, sto butelek piwa, jedna spadła na dół i się rozbiła…” O, Boże, to było tak dawno temu. Chodziło o to, że ciągle ubywa tych butelek…,,dziewięćdziesiąt dziewięć butelek piwa na półce stało…”
– Daj spokój, już nie słyszą.
– Nie słyszą? Dzięki Bogu.
– To, co mówiłeś, było świetne. Jeżeli któryś z tych pajaców cokolwiek z tego zrozumiał, to są pewnie jeszcze bardziej zakłopotani niż ja. Dobra robota, analityku. No, chodźmy teraz szybciej.
McAllister spojrzał na Jasona.
– Zrobiłeś to celowo, prawda? Zmusiłeś mnie, abym sobie coś przypominał, wszystko jedno co, wiedząc, że się na tym skoncentruję i nie poddam się panice.
Bourne puścił to mimo uszu i powiedział:
– Jeszcze trzydzieści metrów i dalej pójdziesz sam.
– Co? Zostawiasz mnie?
– Na dziesięć, może piętnaście minut. Nie zatrzymując się zegnij rękę tak, abym mógł oprzeć na niej swoją teczkę i ją otworzyć.
– Dokąd się wybierasz? – zapytał podsekretarz, gdy „dyplomatyczna” teczka spoczęła niepewnie na jego ramieniu. Jason otworzył ją, wyjął nóż o długim ostrzu, po czym zamknął. – Nie możesz zostawić mnie samego!
– Nic ci się nie stanie, nikt nie ma zamiaru ciebie czy mnie zatrzymywać. Gdyby chcieli to zrobić, już by to zrobili.
– Chcesz przez to powiedzieć, że to mogła być zasadzka?
– Polegałem na twojej analitycznej ocenie, że tak nie jest. Weź teczkę.
– Ale co masz zamiar…
– Muszę sprawdzić, co jest tam w głębi. Nie zatrzymuj się. W miejscu, gdzie droga zakręcała, człowiek z „ Meduzy” skręcił w lewo i wszedł do lasu. Biegnąc szybko, bezgłośnie, instynktownie omijając splątane zarośla, których ledwie dotykał, posuwał się w prawo zataczając szerokie półkole. Parę minut później dostrzegł żarzące się papierosy i ze zwinnością dzikiego kota podczołgał się na odległość około trzech metrów od znajdującej się tam grupy ludzi. W migotliwym świetle księżyca przedzierającym się przez korony potężnych drzew mógł ich policzyć. Było ich sześciu, wszyscy uzbrojeni w lekkie karabiny maszynowe przewieszone przez ramię. Zauważył jeszcze coś, co go zastanowiło. Każdy z nich miał na sobie zapinany na cztery guziki, szyty na miarę mundur wyższego oficera armii Republiki Ludowej. Z urywków rozmowy, jakie do niego dotarły, zorientował się, że mówili w dialekcie mandaryńskim, a nie kantońskim, którego używali żołnierze, a nawet oficerowie z garnizonu w Guangdongu. Ci ludzie nie byli z Guangdongu. Sheng ściągnął swoje specjalne oddziały szturmowe.
Nagle jeden z oficerów pstryknął zapalniczką i spojrzał na zegarek. Bourne dojrzał nad płomieniem jego twarz. Znał tę twarz, a jej widok potwierdził jego przypuszczenia. Była to twarz człowieka, który tamtej straszliwej nocy próbował podstępnie wyciągnąć coś z Echa w ciężarówce udając więźnia, oficer, którego Sheng traktował do pewnego stopnia z szacunkiem. Rozumny morderca o łagodnym głosie.