Выбрать главу

– Byłem tam! Walczyłem w „Meduzie”! Niektórzy twierdzą nawet, że byłem najlepszy, czyli najgorszy. Właśnie dlatego zostałem wybrany, żeby przemienić się w Jasona Bourne'a.

– Nie wiedziałem o tym. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy i dlatego nie wiedziałem. A co, może rozmawialiśmy kiedykolwiek o tym, Davey?

– Przestań mnie tak nazywać! Nie jestem żaden „Davey”!

– W Wirginii byliśmy „Sam” i „Davey”, nie pamiętasz?

– To nie ma znaczenia! Wtedy wszyscy graliśmy. Morris Panov był naszym sędzią, aż do pewnego dnia, kiedy zrobiłeś się nieco grubiański.

– Już za to przeprosiłem – odparł cicho Teasdale. – Każdy może mieć gorszy dzień. Przecież powiedziałem ci o mojej żonie.

– Nie obchodzi mnie twoja żona, tylko moja! Jeżeli nie otrzymam pomocy, roztrąbię wszystkim na lewo i prawo o „Meduzie”!

– Jestem pewien, że otrzymasz taką pomoc, jaką zechcesz, jeśli skontaktujesz się ze swoim człowiekiem w Departamencie Stanu.

– Nie ma go! Wyjechał!

– W takim razie z kimś, kto go zastępuje. Na pewno się tobą zajmie.

– Zajmie się? Boże, kim ty jesteś? Robotem?

– Człowiekiem, który stara się wykonywać swoje obowiązki, panie Webb. Obawiam się, że nic więcej nie mogę dla pana zrobić. Dobrej nocy.

Rozległo się znajome stuknięcie i połączenie zostało przerwane.

Został jeszcze jeden, pomyślał ogarnięty gorączką Dawid, wpatrując się w listę zmrużonymi, zalewanymi potem oczami. Uprzejmy, znacznie lepiej wychowany od pozostałych, odrobinę flegmatyczny, co świadczyło albo o dobrze zamaskowanym, błyskawicznie działającym umyśle, albo o braku przekonania do wykonywanego zawodu, w którym nie czuł się najlepiej. Wszystko jedno; teraz i tak nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać.

– Czy to rezydencja państwa Babcock?

– Jak najbardziej – odparł kobiecy głos, przesycony aromatem magnolii. – Nie nasz dom, co zawsze podkreślam, ale na pewno miejsce, w którym chwilowo mieszkamy.

– Czy mógłbym rozmawiać z panem Harrym Babcockiem?

– A czy wolno mi zapytać, z kim mówię? Możliwe, że wyszedł z dziećmi przed dom, choć nie jest wcale wykluczone, że poszedł z nimi aż do parku. Odkąd zmieniono oświetlenie alejek, można tam spokojnie spacerować, bez obawy, że zza krzaków wyskoczy jakiś bandzior i…

Dobrze zamaskowane, błyskawicznie działające umysły. Zarówno on, jak i ona.

– Nazywam się Reardon, z Departamentu Stanu. Mam dla pana Babcocka pilną wiadomość. Otrzymałem polecenie, żeby skontaktować się z nim osobiście tak prędko, jak to tylko możliwe.

Delikatny szum w słuchawce wzmógł się, kiedy kobieta zasłoniła mikrofon dłonią, ale i tak słychać było ściszoną wymianę zdań. Po chwili rozległ się flegmatyczny głos Harry'ego Babcocka.

– Nie znam żadnego Reardona, panie Reardon, a wszystkie wiadomości dla mnie przekazuje telefonistka, która przedstawia się w ściśle określony sposób. Czy pan jest tą telefonistką, panie Reardon?

– Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak szybko wrócił do domu ze spaceru po parku, panie Babcock.

– Godne uwagi, prawda? Być może wystąpię na następnej olimpiadzie. Wracając jednak do zasadniczego tematu naszej rozmowy:

odnoszę wrażenie, że znam pański głos, ale nie potrafię sobie przypomnieć nazwiska…

– Jason Bourne.

Milczenie nie trwało dłużej niż sekundę. Miał naprawdę błyskawicznie działający umysł.

– To było już dość dawno temu, nieprawdaż? Coś około roku, jeśli mnie pamięć nie myli. Więc to ty, Dawidzie. – Z całą pewnością nie było to pytanie.

– Tak, Harry. Muszę z tobą porozmawiać.

– To niemożliwe. Powinieneś rozmawiać z innymi, nie ze mną.

– Chcesz przez to powiedzieć, że zostałem odsunięty?

– Dobry Boże, po co takie dramatyczne określenia! Nic nie sprawi mi większej przyjemności, niż wiadomość o tym, jak tobie i twojej żonie układa się nowe życie… W Massachusetts, o ile się nie mylę?

– Maine.

– Oczywiście. Wybacz mi. I co, wszystko w porządku? Jak z pewnością wiesz, ja i moi koledzy mamy tyle różnorodnych zajęć, że nie bardzo mogliśmy śledzić na bieżąco twoje postępy.

– Ktoś inny określił to tak, że nie bardzo mogliście znowu dostać mnie w swoje ręce.

– Och, mam nadzieję, że w to nie wierzysz.

– Chcę rozmawiać, Babcock – powtórzył Dawid ochrypłym głosem.

– A ja nie – odparł lodowatym tonem Harry Babcock. – Stosuję się do przepisów, a jeśli chcesz wiedzieć, to tacy jak ty rzeczywiście są od nas natychmiast odsuwani. Nigdy nie pytam dlaczego. Sytuacja się zmienia, wszystko się zmienia.

– „Meduza”! – syknął Dawid. – Skoro nie chcesz rozmawiać o mnie, porozmawiajmy o „Meduzie”!

Tym razem milczenie trwało znacznie dłużej niż poprzednio, a kiedy Babcock ponownie się odezwał, jego głos kojarzył się z gigantycznym soplem lodu:

– Ten telefon jest zupełnie czysty, Webb, więc powiem ci to, co chcę powiedzieć. Rok temu o mało nie zostałeś zlikwidowany, co byłoby poważnym błędem i wszyscy byśmy cię szczerze opłakiwali, ale jeśli zaczniesz zbyt mocno szarpać za sznurki, jutro nikt nie uroni łzy nad twoim grobem. Oczywiście z wyjątkiem twojej żony.

– Ty sukinsynu! Ona zniknęła! Została porwana, a wy, bandyci, do tego dopuściliście!

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Moi ochroniarze! Zostali wycofani, wszyscy co do jednego, i wtedy ją porwano! Muszę znać odpowiedź, Babcock, albo wszystko rozpieprzę w drobny mak! Zrobisz dokładnie to, co ci powiem, bo jak nie, to ludzie będą płakać nie nad jednym grobem, ale nad wieloma – wszyscy, wasze żony, matki i dzieci! Pamiętaj, że rozmawiasz z Jasonem Bourne'em!

– Pamiętam tylko tyle, że jesteś kompletnym szaleńcem. Po tym, co powiedziałeś, nie pozostaje nam nic innego, jak wysłać do ciebie paru ludzi. W stylu dawnej „Meduzy”.

Nagle rozmowę przerwał donośny, świdrujący w uszach gwizd, zmuszając Dawida do raptownego odsunięcia słuchawki, a następnie rozległ się spokojny, opanowany głos:

– Możecie mówić, Colorado.

Webb powoli zbliżył słuchawkę do ucha.

– Czy to Jason Bourne? – zapytał męski, arystokratyczny głos.

– Nazywam się Dawid Webb.

– Wiem o tym. Ale jest pan także Jasonem Bourne'em.

– Byłem – odparł Dawid, ogarnięty dziwnym, trudnym do określenia przeczuciem.

– Subtelne granice osobowości łatwo się zacierają, panie Webb. Szczególnie, jeśli ktoś ma za sobą tyle przeżyć co pan.

– Kim pan jest, do diabła?

– Przyjacielem, może pan być pewien. Pragnę pana ostrzec. Oskarżył pan w nadzwyczaj napastliwy sposób kilku spośród najbardziej oddanych temu krajowi ludzi, którym jednak nigdy nie dano by swobodnie dysponować pięcioma milionami dolarów. Sumy, z której, o ile pan sobie przypomina, jeszcze się pan nie rozliczył.

– Może chciałby pan mnie przeszukać?

– Nie bardziej, niż zgłębić skomplikowane metody, dzięki którym pańskiej żonie udało się rozprowadzić te pieniądze po kilku europejskich…

– Ona zniknęła! Czy ci oddani krajowi ludzie powiedzieli panu o tym?

– Opisali pana jako osobnika ogarniętego rozpaczą, wściekłością, a także miotającego obelgi i oskarżenia związane z pańską żoną.

– Związane z moją… Do cholery, została porwana z naszego domu! Zrobił to ktoś, kto chce dotrzeć do mnie!

– Jest pan pewien?

– Zapytajcie o to tego rybiookiego McAllistera. To był jego pomysł, od początku do końca, łącznie z listem. A teraz, nie wiadomo jak i dlaczego, facet znalazł się na drugim końcu świata!

– Więc jest także jakiś list? – zapytał arystokratyczny głos.

– Owszem, nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Wszystko potoczyło się tak, jak wymyślił McAllister, a wy na to pozwoliliście.