– Mój Boże…
– Znalazł się między młotem a kowadłem. Z pomocą zapijaczo-nego lekarza mieszkającego na jednej ze śródziemnomorskich wysepek próbował odtworzyć swoje życie i odzyskać tożsamość, lecz, niestety, nie udało mu się. Jemu się nie udało, ale udało się kobiecie, którą przypadkowo poznał. Kobieta ta jest teraz jego żoną. Przeczucia, jakie miała, okazały się słuszne: nie był bezlitosnym mordercą. Zmuszała go, żeby analizował swoje słowa i czyny, dzięki czemu zdołał nawiązać kontakty prowadzące z powrotem do nas, lecz my, dysponujący najbardziej rozbudowaną machiną wywiadowczą na świecie, nie chcieliśmy wziąć pod uwagę czynnika ludzkiego. Zastawiliśmy pułapkę, żeby go zabić…
– Muszę panu przerwać, panie ambasadorze – wtrącił się Reilly.
– Dlaczego? – zapytał Havilland. – Przecież to prawda, a poza tym nie jesteśmy nagrywani.
– Powinien pan zaznaczyć, że decyzję tę podjęła pojedyncza osoba, a nie rząd Stanów Zjednoczonych. Dyplomata skinął głową.
– Rzeczywiście. Człowiek ów nazywał się Conklin, ale to nie ma żadnego znaczenia, Jack. Ludzie pracujący dla rządu całkowicie się z nim zgadzali. To po prostu się stało, i już.
– Ludzie pracujący dla rządu ocalili mu także życie.
– Nieco po czasie – mruknął Havilland.
– Ale dlaczego? – zdołał wreszcie wykrztusić McAllister. Nachylił się w fotelu, oszołomiony niesamowitą historią. – Przecież był jednym z nas! Dlaczego ktoś chciał go zabić?
– Nikt nie uwierzył, że naprawdę stracił pamięć. Przyjęto błędne założenie, że zdradził, zabił trzech kurierów i zniknął z ogromną sumą rządowych pieniędzy. Było tego ponad pięć milionów dolarów.
– Pięć milionów…? – Podsekretarz obsunął się powoli w głąb fotela. – Osobiście mógł rozporządzać takimi funduszami?
– Tak – odparł ambasador. – To także stanowiło część strategii, fragment naszego planu.
– Przypuszczam, że właśnie w tej chwili musi pan przerwać.
– To absolutnie nieodzowne – wtrącił się Reilly. – Nie z powodu samej operacji, gdyż niezależnie od jej wyniku nie mamy zamiaru nikogo za nic przepraszać, ale przez wzgląd na człowieka, który pracował dla nas jako Jason Bourne.
– Przyznam, że brzmi to dosyć tajemniczo.
– Wkrótce się wyjaśni.
– W takim razie czekam na informacje o tej operacji. Reilly spojrzał na Havillanda. Stary dyplomata skinął głową i powiedział:
– Stworzyliśmy Bourne'a po to, żeby wywabił z kryjówki i zabił najgroźniejszego mordercę w Europie.
– Carlosa?
– Jest pan bardzo bystry, panie podsekretarzu.
– Przecież nie mogło chodzić o nikogo innego. W Azji bez przerwy porównywano Bourne'a i Szakala.
– Właśnie o to nam chodziło – odparł Havilland. – Te porównania były często fabrykowane i rozpowszechniane przez grupę zwaną Treadstone-71 – ludzi odpowiedzialnych za przeprowadzenie operacji. Nazwa pochodzi od domu przy Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy w Nowym Jorku, gdzie wskrzeszony Jason Bourne przechodził szkolenie. Był to nasz punkt dowodzenia, tak że powinien tę nazwę zapamiętać.
– Rozumiem… – mruknął z zadumą McAllister. – A więc te porównania, coraz częstsze, w miarę jak rosła sława Bourne'a, stanowiły wyzwanie dla Carlosa… Dlatego właśnie Bourne przeniósł się do Europy – żeby zmusić Szakala do opuszczenia kryjówki i podjęcia walki.
– Słusznie, panie podsekretarzu. W największym skrócie, właśnie na tym polegał nasz plan.
– Niewiarygodne. W gruncie rzeczy genialne, nie trzeba być fachowcem, żeby dojść do takiego wniosku. Jeden Bóg wie, że ja nim na pewno nie jestem…
– Ale może pan zostać.
– Powiada pan więc, że ów człowiek grający przez trzy lata rolę Bourne'a został ranny…
– Postrzelony – poprawił go Havilland. – Otrzymał postrzał w głowę.
– I stracił pamięć?
– Całkowicie.
– Mój Boże!
– Jednak pomimo wszystkiego, co przeszedł, niewiele brakowało, żeby z pomocą tej kobiety udało mu się jednak zrealizować zadanie. Nawiasem mówiąc, ona jest ekonomistką, a wtedy pracowała dla kanadyjskiego rządu. Niezła historia, nieprawdaż?
– Niesamowita. Jaki człowiek był w stanie tego dokonać? Rudowłosy John Reilly zakasłał znacząco; ambasador odpowiedział mu spojrzeniem.
– Dotarliśmy do sedna sprawy, panie McAllister – powiedział otyły mężczyzna, poprawiając się w fotelu. – Jeżeli ma pan jakieś wątpliwości, to ostatnia okazja, żeby się wycofać.
– Wolałbym się nie powtarzać. Ma pan przecież taśmę.
– Nadmierny apetyt nie zawsze wychodzi wszystkim na zdrowie.
– Zdaje się, iż chce mi pan przez to dać do zrozumienia, że w pewnych okolicznościach może nawet nie być rozprawy, tak?
– Tego nie powiedziałem.
McAllister przełknął z trudem ślinę, wpatrując się w spokojne, chłodne oczy człowieka z Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Po chwili przeniósł wzrok na Havillanda.
– Proszę mówić dalej, panie ambasadorze. Kim jest ten człowiek? Skąd go wzięliście?
– Nazywa się Dawid Webb. Obecnie jest wykładowcą orientalis-tyki w niewielkim uniwersytecie w Maine i mężem pewnej Kanadyjki, która, bez żadnej przenośni, wyprowadziła go z tego labiryntu. Gdyby nie ona, już by nie żył, ale z kolei gdyby nie on, ta kobieta zginęłaby w Zurychu.
– Interesujące – wyszeptał McAllister.
– To jest jego druga żona. Pierwsze małżeństwo zakończyło się wstrząsającą rzezią, od której jednocześnie wszystko się dla nas zaczęło. Wiele lat temu Webb był młodym pracownikiem służby zagranicznej, a zarazem znakomitym, rozpoczynającym błyskotliwą karierę uczonym, specjalistą od Dalekiego Wschodu władającym biegle kilkoma azjatyckimi językami. Mieszkał w Phnom-Penh w dużym domu nad brzegiem rzeki razem z pochodzącą z Tajlandii żoną i dwojgiem dzieci. Był to dla niego znakomity układ, dzięki któremu mógł służyć Waszyngtonowi swoją wiedzą i doświadczeniem, prowadząc jednocześnie taki tryb życia, jaki mu najbardziej odpowiada. Pewnego dnia nad brzegiem rzeki pojawił się lecący na niskim pułapie samolot – nikt nie jest do końca pewny, jakie miał znaki rozpoznawcze, ale i nikt nie uznał za stosowne powiedzieć o tym Bourne'owi – i zbombardował stojącą nad wodą rodzinę Webba. Webb próbował ich ratować, lecz na próżno. Trzymając w objęciach poszarpane ciała krzyczał bezsilnie w ślad za odlatującym samolotem.
– Okropne… – szepnął McAllister.
– W tym momencie coś w nim przeskoczyło i stał się kimś, kim nigdy nie był ani nawet nie podejrzewał, że może się nim stać:
partyzantem o pseudonimie Delta.
– Delta? – powtórzył McAllister. – Partyzantem? Obawiam się, że nic z tego nie rozumiem.
– Bo na razie nie może pan nic rozumieć. – Havilland spojrzał na Reilly'ego, a następnie ponownie na funkcjonariusza Departamentu Stanu. – Jak już Jack powiedział kilka chwil temu, dotarliśmy do sedna sprawy. Ogarnięty furią Webb przedostał się do Sajgonu, gdzie za namową oficera CIA nazwiskiem Conklin, który kilka lat później próbował go zabić, wstąpił do tajnego oddziału oznaczonego kryptonimem „Meduza”. Członkowie „Meduzy” nie używali nazwisk, lecz greckich liter alfabetu. Webb był od tej pory Deltą Jeden.
– „Meduza”? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– Akta „Meduzy” są w dalszym ciągu ściśle tajne – powiedział Reilly – ale nam udało się uzyskać zezwolenie i poznaliśmy część tajemnicy. Oddział składał się z ludzi różnych narodowości, dysponujących doskonałą znajomością zarówno północnego, jak i południowego Wietnamu. Wszyscy byli przestępcami – przemytnikami narkotyków, złota i broni, a nie brakowało wśród nich także morderców, uciekinierów skazanych na śmierć in absentia i byłych przedstawicieli władz kolonialnych, których ogromne, zdobyte nieuczciwą drogą majątki zostały skonfiskowane przez jedną albo drugą stronę. Oddali się pod opiekę Wuja Sama, w zamian za co przedzierali się za linie nieprzyjaciela, zabijali tubylców podejrzanych o współpracę z komunistami, a także organizowali ucieczki naszych żołnierzy, których wzięto do niewoli. Najlepszym określeniem dla nich byłby,,szwadron śmierci”, ale nikt tego nigdy głośno nie powiedział i nie powie. W wyniku błędów i defraudacji ginęły bez śladu miliony dolarów, a większość tych ludzi, łącznie z Webbem, nie zostałaby przyjęta do żadnej cywilizowanej armii.