Выбрать главу

– Czym mogę służyć, świątobliwy mężu? – zapytał właściciel kabaretu, przekrzykując harmider.

Mnich nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Oczy mężczyzny rozszerzyły się. Po chwili skłonił się nisko i wskazał w kierunku małego, usytuowanego przy ścianie stolika. Mnich skinął głową z podziękowaniem i ruszył za nim w tamtą stronę, ściągając na siebie zmieszane spojrzenia gości zajmujących pobliskie stoliki.

– Czy pragniesz się czegoś napić, świątobliwy mężu? – zapytał właściciel z szacunkiem, którego wcale nie czuł.

– Koziego mleka, jeśli jest to możliwe. A jeśli nie, to w zupełności zadowolę się czystą wodą. Dziękuję ci.

– To dla nas zaszczyt – odparł z niskim ukłonem odziany w smoking mężczyzna, starając się bezskutecznie rozpoznać dialekt, jakim posługiwał się niezwykły gość. Nieważne. Istotne było tylko to, że ów wysoki, ubrany na biało kapłan miał jakąś sprawę do laobana. Wymienił nawet jego imię, które rzadko wymawiało się głośno przy Golden Mile, a tak się akurat składało, że potężny taipan akurat dzisiaj załatwiał tu jakieś swoje interesy w pokoju na zapleczu, o którego istnieniu właściciel oficjalnie nic nie wiedział. Mnich dał mu jednak jasno do zrozumienia, że ma nie zawiadamiać laobana o jego przybyciu. Według jego słów najważniejsza była dyskrecja. Kiedy szlachetny taipan zechce się z nim zobaczyć, bez wątpienia przyśle kogoś po niego. Niech i tak będzie, skoro taka była wola tajemniczego laobana, jednego z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych taipanów Hongkongu.

– Poślij chłopaka na drugą stronę ulicy po trochę tego cholernego koziego mleka -'- polecił właściciel kelnerowi. – Tylko powiedz mu, żeby się pospieszył, jeśli chce mieć w przyszłości jakieś potomstwo.

Święty człowiek siedział spokojnie przy stoliku, przypatrując się nieco łagodniejszym spojrzeniem szaleńczej zabawie, najwyraźniej nie potępiając jej ani nie akceptując, tylko chłonąc z cierpliwością ojca obserwującego nieznośne, ale drogie mu dzieci.

Nagle wśród wirujących świateł coś błysnęło. Przy stojącym w pewnej odległości stoliku ktoś zapalił dużą, sztormową zapałkę, po czym zgasił ją i zaraz zapalił następną, ale i tę również szybko zgasił, aż wreszcie zapalił trzecią, którą przytrzymał przy długim, czarnym papierosie. Błyski otwartego ognia przyciągnęły uwagę mnicha, który obrócił powoli głowę w kierunku płomienia i nędznie ubranego, nie ogolonego Chińczyka zapalającego papierosa. W chwili gdy spotkały się ich oczy, kapłan ledwie dostrzegalnie skinął głową, otrzymując taką samą odpowiedź. Zaraz potem zapałka zgasła.

Kilka sekund później stonk zajmowany przez ubogo odzianego mężczyznę z papierosem stanął nagle w płomieniach. Płomienie błyskawicznie ogarnęły wszystkie znajdujące się na stoliku papierowe przedmioty: serwetki, kartę potraw i plecione koszyczki. Chińczyk wrzasnął przeraźliwie i z donośnym hukiem przewrócił stolik, w kierunku którego natychmiast rzucili się krzyczący wniebogłosy kelnerzy. Siedzący dookoła goście zerwali się w panice z miejsc, gdy pełznące po podłodze języki błękitnego ognia dosięgły ich stóp. Zamieszanie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy ludzie zaczęli na własną rękę, głównie za pomocą obrusów, tłumić niewielkie ogniska pożaru. Właściciel machał rozpaczliwie rękami wrzeszcząc co sił w płucach, że żadnego niebezpieczeństwa już nie ma i że wszystko jest pod kontrolą, zespół zaś grał z jeszcze większą werwą, by ściągnąć na siebie uwagę tłumu i odwrócić ją od obszaru ogarniętego słabnącym powoli zamieszaniem.

Jednak chwilę potem zamieszanie wybuchło ze zdwojoną intensywnością. Dwaj kelnerzy zderzyli się z nędznie ubranym Zhongguo renem, którego nieuwaga i zbyt duże zapałki stały się przyczyną nieszczęścia, a on zareagował błyskawicznymi ciosami Wing Chun;

wyprostowane dłonie uderzyły w łopatki i gardła, a stopy w żołądki, odrzucając dwóch shi-ji w krąg klientów otaczających miejsce zdarzenia. Ów pokaz fizycznej przemocy wzmógł panikę i chaos. Otyły właściciel rycząc wściekle rzucił się na siewcę zamętu, lecz natychmiast zatoczył się do tyłu, obezwładniony celnym ciosem w żebra. Niechlujny Zhongguo ren złapał następnie krzesło i cisnął nim w krzyczących przeraźliwie ludzi, którzy usiłowali podtrzymać słaniającego się grubasa; w wir walki rzucili się trzej kolejni kelnerzy, idąc w sukurs swojemu chlebodawcy. Mężczyźni i kobiety, jeszcze kilka sekund temu poprzestający na głośnym krzyku, teraz puścili w ruch ramiona, zasypując gradem uderzeń każdego, kto znalazł się w pobliżu, by w ten sposób wywalczyć sobie trochę miejsca. Sprawca zamieszania zerknął szybko w kierunku stolika przy ścianie: mnich zniknął.

Zhongguo ren chwycił kolejne krzesło i roztrzaskawszy je o podłogę cisnął w tłum odłamane nogi. Potrzebował jeszcze tylko kilku chwil, ale od tych chwil zależało wszystko.

Mnich uchylił drzwi w ścianie znajdujące się w głębi pomieszczenia obok wejścia do kabaretu, prześlizgnął się przez nie i natychmiast zamknął je za sobą, dostosowując wzrok do półmroku panującego w długim, wąskim korytarzu. Prawą rękę trzymał sztywno pod połą kaftana, lewa zaś, przyłożona do piersi, także kryła się pod białym materiałem. Jakieś siedem metrów dalej w głębi korytarza stał oparty o ścianę mężczyzna, który drgnął na widok mnicha, przyjmując czujną postawę i wyciągając z tkwiącej pod ramieniem kabury ciężki, wielkokalibrowy pistolet. Świątobliwy mąż skinął łagodnie głową i ruszył w jego kierunku spokojnym, pełnym gracji krokiem.

– Emituofo, Emituofo – powiedział cicho. – Wszystko jest pogrążone w spokoju, albowiem tak sobie życzą duchy.

– Jou matyeh? – Mężczyzna pilnował drzwi. Wysunął przed siebie broń i zadawał pytania w gardłowym kantońskim dialekcie z północnych prowincji. – Pomyliłeś drogę, mnichu? Co tutaj robisz? Odejdź stąd! Nie powinieneś tutaj być!

– Emituofo, Emituofo…

– Musisz stąd wyjść! Natychmiast!

Strażnik nie miał najmniejszych szans. Mnich błyskawicznym ruchem wyszarpnął spod kaftana długi, ostry jak brzytwa sztylet i uderzył w ściskającą pistolet rękę, o mało jej nie odcinając, po czym rozchlastał strażnikowi gardło idealnie prostym, niemal chirurgicznym cięciem. Głowa mężczyzny poleciała bezwładnie do tyłu, a z okropnej rany trysnęła fontanna krwi. Strażnik osunął się bezwładnie na podłogę.

Przebrany za mnicha zabójca pewnym ruchem wsunął sztylet za połę kaftana, po czym spod przewieszonych przez ramię śnieżnobiałych fałd wyciągnął lekki pistolet maszynowy uzi; zakrzywiony magazynek mieścił więcej pocisków, niż było mu potrzebne. Uniósłszy stopę uderzył w drzwi z siłą górskiego kota i wpadł do wnętrza, gdzie ujrzał to, co spodziewał się zobaczyć.

Pięciu mężczyzn – wszyscy Zhongguo ren – siedziało dokoła stołu zastawionego dzbankami z herbatą i szklaneczkami napełnionymi mocną whisky. Nigdzie nie było żadnej kartki papieru, notesu ani przyborów do pisania, tylko uważne oczy i uszy. Teraz w oczach pojawiło się zaskoczenie, twarze zaś wykrzywił grymas potwornego przerażenia. Dwaj spośród doskonale ubranych rozmówców zerwali się z krzeseł, sięgając pod poły swych nienagannie skrojonych marynarek, jeden dał nura pod stół, natomiast dwaj pozostali odskoczyli, przyciskając się plecami do wyłożonych jedwabiem ścian. Błagali spojrzeniami o litość, choć doskonale wiedzieli, że ich prośba nie zostanie spełniona. Z lufy pistoletu maszynowego posypał się grad pocisków szarpiących ciała, roztrzaskujących czaszki, rozrywających szeroko otwarte w niemym krzyku usta. Ściany, podłoga i stół pokryły się szkarłatnymi plamami śmierci. Wkrótce potem było już po wszystkim.

Morderca przypatrywał się przez chwilę swemu dziełu, po czym, usatysfakcjonowany, przyklęknął obok dużej kałuży krwi i przez kilka sekund wodził po niej palcem. Następnie wyciągnął z lewego rękawa kaftana skrawek czarnego materiału i przykrył nim wykonany napis, po czym podniósł się, wyszedł pospiesznie z pokoju i pobiegł słabo oświetlonym korytarzem, rozpinając po drodze biały kaftan. Kiedy znalazł się przy drzwiach prowadzących do wnętrza lokalu, wsunął sztylet do wiszącej u pasa pochwy, naciągnął na głowę kaptur i ściskając oburącz poły swej białej szaty wkroczył do pomieszczenia, w którym nadal panował potworny chaos. Ale nie było w tym nic dziwnego:

opuścił je zaledwie trzydzieści sekund temu, a jego człowiek był bardzo dobrze wyszkolony.

– Faai di! – krzyknął nędznie ubrany, nie ogolony wieśniak z Kantonu. Pojawił się w odległości trzech metrów od mnicha, przewrócił kolejny stolik i rzucił na podłogę płonącą zapałkę. – Zaraz przyjedzie policja! Widziałem, jak barman rozmawiał przez telefon!

Zabójca błyskawicznie zdarł z siebie kaftan wraz z kapturem.

W blasku wirujących dziko świateł jego twarz wyglądała równie makabrycznie, jak twarze członków rockowego zespołu: pokrywał ją gruby makijaż, nadający oczom skośny kształt, a skórze nienaturalny brązowy odcień.