Выбрать главу

– Czyżby zapomniał pan o nich?

– Nie zapomniałem, panie Swinton. Szkopuł w tym, że nie mogę ich sprzedać.

– A dlaczegóż to?

– Bo Sam Roffe się temu sprzeciwia. To właściciel przeszło połowy akcji i tylko on może zadecydować o losie całej firmy.

– Nie próbował pan nakłonić go do zmiany decyzji?

– Wielokrotnie. Niestety, na próżno.

– Może powinien pan skorzystać z naszej pomocy?

Nichols zbladł.

– To wykluczone! Niech pan przekaże Michaelsowi, że zdobędę dla niego pieniądze, tylko przestańcie mnie nachodzić.

– Nachodzić?! – Swinton udał zaskoczenie. – Składamy panu jedynie przyjacielską wizytę. Kiedy puścimy z dymem pana stajnie, dom, a może też upieczemy na różowo milutką Vivian, wówczas będzie to oznaczać, że pana nachodzimy. Co pan na to? – Uśmiechnął się szyderczo.

– Na miłość boską! – Alec czuł, że za chwilę straci przytomność.

– Żartowałem tylko, panie Nichols. Tod Michaels jest przecież pana przyjacielem i nie mógłby pana skrzywdzić. Wie pan, co powiedział dziś rano, przed moim przyjściem do pana? “Sir Alec jest porządnym człowiekiem i wkrótce odda nam pieniądze. I jeśli się zgodzi, możemy mu pomóc zgromadzić odpowiednią kwotę”.

– W jaki sposób chcecie mi pomóc? Swinton wzruszył ramionami.

– No cóż, jest pan współwłaścicielem wielkiej korporacji farmaceutycznej i pańska firma zapewne produkuje kokainę. Gdyby tak kilka transportów tego medykamentu zawieruszyło się gdzieś po drodze?

– Pan chyba oszalał! Nigdy nie zrobiłbym czegoś podobnego.

– Jeszcze pan nie wie, do czego zdolni są ludzie w sytuacji bez wyjścia. – Po tych słowach Swinton wstał z miejsca. Zanim jednak odszedł od stołu, dodał: – Następnym razem pogadamy o dostawie narkotyku. Chyba że wcześniej spłaci pan dług. Do zobaczenia. Proszę też przekazać ukłony Vivian.

Joe Swinton wrzucił do maselniczki tlące się jeszcze cygaro i skierował się do wyjścia.

“Jak mogłem dopuścić, aby ludzie tego pokroju wkroczyli w moje życie” – pomyślał Alec.

Siedział zasępiony. Zrozumiał nagle, że wpadł w sidła zastawione przez gangsterów, a pieniądze, które był im winien, stanowiły jedynie wymówkę. Gangsterom zależało jedynie na dostępie do korporacji. Mieli go w garści. Jeżeli opozycja w parlamencie dowie się o wszystkim, Alec straci przywileje, zostanie wydalony ze swojej partii i przeniesiony do Chiltren Hundreds, gdzie będzie otrzymywał zawrotną sumę stu funtów tygodniowo.

Najlepszym rozwiązaniem było zapłacić gangsterom żądaną sumę i odetchnąć z ulgą. Gdyby tak Sam Roffe zgodził się na sprzedaż akcji…

– Wybij to sobie z głowy, Alec! – powiedział Sam. – Nie możemy dopuścić, aby ktoś spoza rodziny mówił nam, jak mamy prowadzić nasze interesy. Ci ludzie z czasem chcieliby zapewne przejąć firmę. A właściwie dlaczego tak bardzo zależy ci na sprzedaży akcji? Wypłacamy ci przecież wysoką pensję i z pewnością, podobnie jak pozostałym członkom rodziny, nie brakuje ci pieniędzy.

Przez moment Nichols chciał zwierzyć się Samowi ze swojej beznadziejnej sytuacji. Doszedł jednak do wniosku, że takie wyznanie bardziej by mu zaszkodziło, niż pomogło. Sam Roffe, podobnie jak inni biznesmeni, uważał, że w interesach nie ma miejsca na litość. Sam był skłonny wykluczyć Aleca z rodziny, gdyby dowiedział się, że jego postępowanie zniesławiło jej dobre imię i zagroziło reputacji “Roffe & Sons”. Sam był ostatnią osobą, do której Nichols zwróciłby się o pomoc.

– Przepraszam pana – głos kelnera wyrwał go z zadumy – ale obecny tu posłaniec – wskazał na stojącego obok mężczyznę w szarym uniformie – chciał osobiście wręczyć panu depeszę.

– Dziękuję – odparł Alec i odebrał z rąk posłańca kopertę. Po chwili otworzył ją i przeczytał znajdującą się w niej wiadomość.

Długo siedział zapatrzony gdzieś daleko, w przestrzeń. “Boże, ulitowałeś się nade mną” – powtórzył po raz kolejny w myślach, a w jego oczach pojawiły się łzy.

Rozdział 6

NOWYJORK, PONIEDZIAŁEK, WRZEŚNIA, 11 RANO

Prywatny boeing 707 podchodził do lądowania w porcie lotniczym Kennedy'ego.

Rhys Williams odetchnął z ulgą. To była długa i niezwykle męcząca podróż. Pomimo wyczerpania, nie mógł zmrużyć oka. Zbyt mocno jeszcze odczuwał obecność Sama. Przypominał mu go każdy nawet najdrobniejszy szczegół na pokładzie samolotu.

Rhysowi nie dawała też spokoju czekająca go wizyta u Elżbiety Roffe. Uprzedził ją telefonicznie o swoim przyjeździe, jednak nie podał powodu, dla którego chciał się z nią spotkać. Byłoby nieludzkie powiadamiać ją o śmierci ojca przez telefon.

Na dworcu czekała na niego limuzyna. Kierowca poinformował Rhysa, że pani Roffe pragnie spotkać się z nim jak najszybciej.

Za każdym razem, gdy ją widział, był na nowo oczarowany jej urodą: czarnymi jak węgle oczami, białą, niemal przezroczystą skórą i kruczoczarnymi włosami. Była kobietą niezwykle atrakcyjną i w niczym nie przypominała podlotka, który do niedawna wybiegał mu na spotkanie.

– Wejdź, Rhys – powiedziała otwierając drzwi i poprowadziła go do biblioteki wyłożonej dębową boazerią.

– Czy Sam przyleciał z tobą? – zapytała łagodnie.

Nie miał wyjścia, musiał powiedzieć jej prawdę.

– Sam uległ wypadkowi, Liz. – Spostrzegł, jak krew odpływa jej z twarzy. Bez słowa czekała, aż dokończy. – Zginął na miejscu.

– Jak to się stało? – zapytała niemal szeptem.

– Nie znam jeszcze wszystkich szczegółów. Wiem tylko, że wspinał się na Mont Blanc, w pewnym momencie zerwała się lina i runął w przepaść.

– Czy znaleziono… – nie dokończyła, zaciskając powieki.

– Nie. Przepaść jest zbyt głęboka. Dobrze się czujesz? – zapytał, widząc, jak blednie.

– Nic mi nie jest – uśmiechnęła się. – Napijesz się kawy?

Spojrzał na nią zaskoczony. Po chwili jednak zrozumiał, że jest w szoku.

– Jak mogło mu się to przydarzyć? Przecież na wspinaczce znał się jak mało kto. Już raz wspinał się na Mont Blanc.

– Liz…

– Byłeś tam z nim i wiesz dobrze, że mówię prawdę.

Nie protestował. Pozwolił jej się wygadać. Własne słowa działały na nią kojąco. Starała się za wszelką cenę odwlec moment, w którym będzie musiała stawić czoło nieszczęściu.

– Chcesz, abym wezwał lekarza? Da ci coś na uspokojenie.

– Nie trzeba, Rhys. Jestem tylko trochę zmęczona. Muszę się położyć.

– Czy mam zostać z tobą?

– Nie, to nie będzie konieczne. Elżbieta odprowadziła go do drzwi i spokojnie patrzyła, jak wsiada do samochodu.

– Rhys?

– Słucham.

– Dziękuję, że przyjechałeś.

Elżbieta przez kilka godzin leżała nieruchomo, wpatrując się w sufit. Była pogrążona w rozpaczy i nic nie mogło uśmierzyć bólu, jaki odczuwała. Myślami uparcie powracała w przeszłość, przywołując w pamięci obraz ojca, aż do chwili, gdy widziała go po raz ostatni.

W pewnej chwili zadzwonił telefon. Elżbieta odruchowo podniosła słuchawkę w nadziei, że usłyszy głos ojca. I wtedy tym boleśniej dotarło do niej, że już nigdy go nie ujrzy, że Sam już nigdy do niej nie zadzwoni.

“Przepaść bez dna” – słowa Rhysa huczały jej w głowie. Zamknęła oczy, próbując pozbierać skołatane myśli.

Rozdział 7

Narodziny Elżbiety Rowane Roffe były podwójną tragedią. Na stole położniczym zmarła jej matka. Jeszcze większym jednak dramatem był fakt, że urodziła dziewczynkę. Nadzieje Sama, że spadkobiercą jego potężnej fortuny zostanie syn, rozwiały się w jednej chwili.