Czasami marzyła, że razem z ojcem zjeżdżają na nartach z jednego z najbardziej stromych stoków w Szwajcarii. Czuła, jak mroźny wiatr smaga jej twarz. W pewnym momencie ojciec traci równowagę i, krzycząc z bólu, pada na śnieg, łamiąc sobie nogę.
– Nie martw się, tatusiu – pociesza go wówczas. – Zaopiekuję się tobą.
Potem dzwoni do szpitala, krzycząc w słuchawkę:
– Pośpieszcie się, mój tata miał wypadek.
Po chwili przyjeżdża karetka i Elżbieta pomaga sanitariuszowi nieść rannego ojca na noszach. W szpitalu nie odchodzi na krok od jego łóżka, karmiąc go i poprawiając pościel. Nagle obok nich pojawia się jej nieżyjąca matka.
– Nie możemy teraz rozmawiać, Patrycjo – mówi Sam. – Jest u mnie Elżbieta.
Marzyła też, że kiedyś wyjadą na Sardynię i ojciec poprosi ją, aby ugotowała dla niego obiad. Potem usłyszy z jego ust:
– Twoje posiłki są o wiele smaczniejsze od tych, które przyrządzała twoja matka.
Sceny z ojcem kończyły się najczęściej w momencie, kiedy w miejscu, w którym przebywali, pojawiał się niezwykle przystojny mężczyzna i prosił ją o rękę. Wtedy ojciec błagał ją, by go nie opuszczała. Mówił ze łzami w oczach, że kocha ją nad życie i że jej potrzebuje. Ona zaś wspaniałomyślnie zgadzała się, że pozostanie z nim.
Często wracała wspomnieniami do willi na Sardynii, gdzie spędziła najwcześniejsze lata dzieciństwa.
Przestronny i niezwykle kolorowy budynek stał na skalach. Rozciągał się stamtąd wspaniały widok na góry, zielone pola uprawne i błękitną toń Morza Tyrreńskiego. Cala okolica pachniała morskim powietrzem, białymi i żółtymi macchia, legendarnymi kwiatami, ubóstwianymi przez Napoleona. Rosły tam też dwumetrowe krzewy corbeccola, których czerwone owoce przypominały smakiem truskawki, oraz olbrzymie dęby guarcias, z których wyrabiano korek.
Elżbieta uwielbiała przysłuchiwać się “śpiewającym skałom”. Były to potężne bloki granitowe z wydrążonymi otworami. Przelatujący przez nie wiatr wydawał dźwięki przypominające zawodzenie. Z czasem doskonale wiedziała, kiedy wieje ciepły wschodni wiatr śródziemnomorski, wydający gardłowe dźwięki – ponente, a kiedy grecate – wiatr północny. Jak wszyscy mieszkańcy Sardynii, bała się gorącego sirocco, niosącego ze sobą drobinki piasku znad Sahary.
Willa była solidną kamienną budowlą. Wewnątrz marmurowe kolumny wspierały sklepienie. Budynek miał kilka pięter. Na każdym z nich znajdowały się duże, wygodne pokoje z kominkami i balkonami. Z jadalni i pokoju stołowego rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na całą wyspę.
Meble w większości były wykonane przez miejscowych rzemieślników: proste i wygodne. W oknach wisiały białe zasłony, zrobione ręcznie przez kobiety z Costa Smeralda. Na uwagę zasługiwały drewniane mozaikowe podłogi cerasarda, które kładli najlepsi stolarze z Sardynii i Tuscany. Efektem pracy miejscowych rękodzielników były zaś duże wełniane dywany w tradycyjne miejscowe motywy, które zdobiły podłogi w sypialniach i łazienkach.
Na ścianach w holu i w pokojach wisiały dzieła francuskich i włoskich impresjonistów, a w jadalniach duże portrety Samuela i Tereni Roffe – jej wielkiego pradziada i prababki.
Elżbieta najbardziej lubiła przesiadywać w pokoju na wieży, do którego dojść można było jedynie wąskimi schodami. Był to gabinet ojca. Na środku stało duże biurko i skórzany obrotowy fotel. Tutaj miejsce obrazów zajmowały mapy z zaznaczonymi filiami korporacji. Duże oszklone drzwi prowadziły na balkon, skąd rozciągał się przepiękny widok na strome morskie skały, o które z głośnym hukiem rozbijały się fale.
To właśnie tu, w gabinecie ojca, mając trzynaście lat, Elżbieta poznała historię swojej rodziny.
Pewnego dnia, gdy ojciec pojechał w interesach do Olbi, Elżbieta postanowiła przejrzeć stare manuskrypty, które Sam trzymał w szklanych gablotach. Był wśród nich rzadki łaciński rękopis z XV wieku, nazywany “Circa Instans”, oraz inny, noszący nazwę “De Materia Medica”.
Elżbieta postanowiła sprawdzić swoje wiadomości z łaciny. Otworzyła więc jedną z gablot i sięgnęła po stary wolumin. Gdy go uniosła, spostrzegła kolejny, mniejszy, oprawiony w skórę.
Zaintrygowana odkryciem, wyjęła go i położyła na biurku. Była to biografia jej pradziada, Samuela Roffe, pisana po angielsku. Księga nie posiadała tytułu ani daty powstania. Pożółkłe stronice zdradzały jednak, że pochodzi przynajmniej z początków stulecia. Nie był to rękopis. Wydano ją drukiem, zapewne w jednej z prywatnych drukarni.
Dotykając wyblakłych stronic, myślała o wiszących w jadalni portretach przodków ubranych w niemodne już stroje. Mężczyzna na portrecie nie był przystojny. Emanowała z niego jednak niezwykła siła i upór. Miał siwe włosy i błękitne oczy, a wydatne kości policzkowe zdradzały jego pochodzenie. Kobieta, w przeciwieństwie do mężczyzny, była niezwykle urodziwa. Elżbieta podziwiała jej czarne, połyskujące włosy, nieskazitelnie białą cerę i duże czarne oczy. Prababka Terenia była ubrana w długą, białą suknię. Ramiona jej okrywał kaftan z brokatu.
Elżbieta zastanawiała się, czy tak właśnie wyglądali, gdy żyli w krakowskim getcie, opisywanym na pierwszych stronicach tajemniczej księgi. Z nich też dowiedziała się, że założyciel korporacji “Roffe & Sons” uwielbiał za młodu przygody i był romantykiem oraz… mordercą.
Rozdział 8
W 1855 roku, podczas pamiętnego pogromu w getcie, zginęła matka Samuela Roffe. Miał wtedy pięć lat. Cudem uniknął śmierci, przebywając wraz z innymi dziećmi w piwnicy domu, w którym mieszkali.
Wyszedł z ukrycia kilkanaście godzin po masakrze i, słaniając się na nogach, zaczai szukać matki. Wokół płonęły budynki, a obłoki czarnego dymu przesłaniały niebo. Ludzie, przekrzykując się nawzajem, poszukiwali ocalałych członków rodzin. Niektórzy próbowali ratować z pożogi dobytek.
Kraków miał wprawdzie własną straż pożarną, ale nie miała ona wstępu na teren żydowskiego getta. Gaszono więc pożar wiadrami, które podawano sobie z rąk do rąk. Wokół leżały na wpół zwęglone szczątki ludzkie, przypominające do złudzenia popsute lalki. Obok niemal nagich ciał kobiecych klęczały płaczące dzieci.
Jego matka też leżała na ulicy. Z białej jak kreda, wychudzonej niewiasty powoli uchodziło życie.
– Mamo! – krzyknął Samuel i podbiegł do niej.
Była jeszcze przytomna. Skonała jednak, zanim zdążyła wymówić jego imię.
– Mamo, obudź się! – powtarzał chłopiec, nie przestając jej szarpać.
Później stał nieopodal, gdy grabarze wykopywali dół obok miejsca, gdzie leżało ciało. Ziemia była nasączona jej krwią i, zgodnie z Pismem Świętym, należało nią posypać ciało, aby zmarła mogła powrócić do Boga.
To był przełomowy moment w życiu chłopca – Samuel zapragnął zostać lekarzem.
Rodzina Roffe mieszkała w trzypiętrowym drewnianym domu, wspólnie z ośmioma innymi rodzinami. Samuel wraz z ojcem i ciotką Rachelą zajmował mały pokój. Nie pamiętał, aby choć jeden raz przebywał w nim samotnie. W pokoju słychać było stale głośne rozmowy ojca i ciotki oraz pozostałych lokatorów. Samuel nie pragnął jednak samotności. Nie znał tego uczucia, gdyż nigdy go nie doświadczył. Od kołyski przyzwyczajony był do życia w zatłoczonym domu.
Każdego wieczora, gdy Żydzi zagonili już bydło do zagród, zamykano potężną drewnianą bramę getta. Otwierano ją dopiero o świcie, zezwalając Żydom na wyjście do miasta, gdyż trudnili się handlem. O zachodzie słońca musieli jednak wrócić do swoich domostw za murami.
Ojciec Samuela pochodził z Rosji. Uciekł stamtąd do Krakowa po pogromie w Kijowie. Wkrótce po przybyciu do miasta poznał swoją przyszłą żonę.