Terenia spojrzała na Samuela i uśmiechnęła się.
– Powiedziałeś nam, że ją kochasz – mówił dalej doktor.
– Tak… tak, proszę pana.
– I chciałbyś, aby Terenia spędziła życie u boku ulicznego handlarza?
Samuel spojrzał na doktora, a potem na Terenię. Czuł, że wpadł w zastawioną przez doktora pułapkę.
– Nie, proszę pana – powiedział cicho.
– Cieszę się, że zgadzasz się ze mną. Więc ani ty, ani ja, ani moja żona nie chcemy, aby Terenia była żoną handlarza.
– Nie zamierzam pozostać handlarzem, proszę pana. – Głos Samuela zabrzmiał stanowczo.
– Nie zamierzasz pozostać handlarzem – powtórzył za nim doktor z drwiną w głosie. – Twój dziad był handlarzem, twój ojciec jest handlarzem i ty również będziesz pchał wózek z towarami po ulicach getta. Otóż wiedz o tym, że nigdy nie pozwolę, aby moja córka wyszła za kogoś takiego.
Samuel zasępił się. Czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Bóg miał serce z kamienia.
– Postanowiliśmy jednak dać ci szansę – przerwał milczenie doktor Wal. – Masz sześć miesięcy na to, aby nam udowodnić, że możesz być kimś więcej niż tylko handlarzem. Jeśli nas zawiedziesz, wówczas nasza córka zostanie żoną rabina Rabinowitza.
Samuel spojrzał przerażony na doktora.
– Sześć miesięcy! – powtórzył.
Nikt nie zostaje rabinem ani lekarzem w ciągu sześciu miesięcy. Prawo zabraniało przecież Samuelowi leczenia ludzi w getcie, a po to, by zostać rabinem, należało rozpocząć naukę mając trzynaście lat, Samuel zaś skończył właśnie osiemnaście. Nie miał też co marzyć o bogactwie, sprzedając towary na ulicy. Gdyby nawet pracował przez całą dobę, to po pół roku nadal byłby biedakiem. Doktor Wal i jego żona doskonale o tym wiedzieli. Tylko Terenia zdawała się ufać mu bezgranicznie. Była przekonana, że fortuna uśmiechnie się do niego.
“Ona jest bardziej szalona ode mnie” – myślał Samuel zrozpaczony.
Czas mijał nieubłaganie. W ciągu dnia Samuel pomagał ojcu sprzedawać towar, w nocy zaś, po pośpiesznie zjedzonej kolacji, zamykał się w swoim laboratorium, aby przygotować kolejne porcje surowicy. Wszczepiał ją potem królikom, kotom, psom i ptakom, ale wszystkie, bez wyjątku, niestety zdychały. Były zbyt małe i niewystarczająco odporne na zakażenia.
“Potrzebuję większego zwierzęcia” – myślał Samuel.
Dwa razy w tygodniu jeździł z ojcem na targ do Krakowa, gdzie kupowali potrzebny towar. Stawali o świcie wraz z innymi handlarzami pod zamkniętą bramą getta w oczekiwaniu, aż pojawią się strażnicy i otworzą ją.
– Naprzód, Żydzi – rozlegały się krzyki strażników, gdy brama stała już otworem.
Bramy pilnowało dwóch strażników ubranych w zielone mundury. Nosili specjalne naszywki i byli uzbrojeni w pistolety i pałki.
Obok getta płynęła mała rzeczka. Na jej przeciwległym brzegu stacjonował policyjny garnizon, którego zadaniem było pilnowanie porządku za murami getta. Aby dostać się do garnizonu, należało przejść drewniany most.
Samuel wiele razy był świadkiem, jak któregoś z jego ziomków strażnicy wlekli po moście do swojego obozowiska, skąd później deportowano go do obozu pracy. Żydzi drżeli w obawie, że któregoś dnia nie zdążą wrócić do getta przed zmrokiem, kiedy to zamykano bramę.
Strażnicy mieli za zadanie pilnować bramy przez całą noc. Wszyscy jednak wiedzieli, że tylko jeden z nich stał na straży, drugi zaś wymykał się do miasta, by oddawać się rozpuście. Wracał dopiero o świcie, aby, chwiejąc się na nogach, pomóc otworzyć koledze bramę.
Przy bramie stało najczęściej dwóch strażników – Paweł i Aram. Paweł był człowiekiem wesołym i towarzyskim, Aram zaś był jego przeciwieństwem: brutalny i bezlitosny. Siłę jego potężnych ramion zdążyło odczuć na własnej skórze wielu Żydów. Kiedy stał przy bramie, mieszkańcy getta woleli powrócić do domów na długo przed zachodem słońca. Nic tak bowiem nie bawiło Arama, jak bicie do utraty przytomności spóźnionego Żyda i wleczenie go potem do policyjnych baraków. Wtedy jeszcze Aram nie wiedział, że wkrótce przyjdzie mu się zmierzyć •i… Samuelem.
Te pół roku, łaskawie darowane mu przez doktora i jego żonę, skurczyło się już do czterech, a później trzech miesięcy. Każdą wolną chwilę Samuel spędzał w swoim małym laboratorium, na próżno podgrzewając i rozrzedzając bulion z surowicą.
Rozmawiał też z bogatymi kupcami, wypytując ich o sposób, w jaki zdobyli swój majątek.
– Zbieraj grosz do grosza, chłopcze, a pewnego dnia kupisz sobie dom taki jak mój i będziesz majętnym człowiekiem.
Łatwo było dawać podobne rady, skoro większość z nich pochodziła z bogatych rodzin.
Przychodziły mu do głowy najgłupsze pomysły, jak ten, aby uciec z Terenią gdzieś daleko od doktora i jego żony. Tylko dokąd? Do innego getta, gdzie, jak tu, będzie biednym nebbich. Zbyt mocno kochał Terenię, aby jej zgotować podobny los. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Do końca darowanego mu czasu pozostały zaledwie trzy tygodnie, a on ani o krok nie posunął się do przodu. Jedynym pocieszeniem było to, że mógł trzy razy w tygodniu widywać swoją ukochaną.
– Na pewno znajdziesz jakiś sposób, abyśmy mogli być razem – pocieszała go Terenia.
On zaś z każdym dniem utwierdzał się w przekonaniu, że życie bez niej straciłoby sens.
Pewnego wieczoru Terenia odwiedziła Samuela w jego laboratorium. Zarzuciła mu ręce na szyję i powiedziała:
– Ucieknijmy gdzieś na koniec świata! Dla niego gotowa była narazić się na gniew rodziców i porzucić wygodne życie.
– Nie możemy, Tereniu. Zrozum, że gdziekolwiek zamieszkamy, nadal będę tylko ulicznym handlarzem.
– Nic mnie to nie obchodzi, Samuelu. Najważniejsze, że będziemy razem. – Samuel pomyślał o jej pięknym, dużym domu pełnym służby i o małej, brudnej klitce, którą dzielił z ojcem i ciotką.
– Nie zgadzam się, Tereniu. Wybacz mi – powiedział i wyszedł ze stajni, gdzie znajdowało się jego laboratorium.
Następnego ranka Samuel spotkał Izaaka, kolegę ze szkoły. Chłopiec szedł dumnie, trzymając za uzdę konia. Szkapa była na wpół ślepa, głucha i cierpiała na ostrą kolkę.
– Dzień dobry, Samuelu!
– Witaj, Izaaku. Nie wiem, dokąd idziesz z tym koniem, ale radzę ci, pośpiesz się, bo szkapa długo nie pożyje.
– Nie zależy mi na tym. Prowadzę Lottie do fabryki kleju.
Samuel przyjrzał się szkapie dokładnie.
– Nie sądzę, abyś dostał za nią wiele.
– Nie potrzebuję dużo. Tylko kilka florenów na nowy wóz.
Samuel poczuł, jak serce mocniej mu zabiło.
– Zaoszczędzę ci kłopotu, stary druhu. Dam ci mój wóz za konia.
Po pięciu minutach dobili targu i Samuel stał się właścicielem konia, który lada moment być może wyciągnie kopyta. “Ciekawe, co powie ojciec na tak wątpliwą transakcję” – zastanawiał się gorączkowo Samuel, wprowadzając szkapę do boksu, w którym poprzednio przebywał Fred.
Kilka minut później był już zajęty pracą nad sporządzaniem surowicy.
– Dzięki mnie, Lottie, zamiast do fabryki kleju trafisz na karty historii – poklepał konia po grzbiecie, widocznie zadowolony z wyników.
Z powodu zbytniego przeludnienia i braku higieny w getcie często wybuchały groźne epidemie. Ostatnio nękała mieszkańców silna gorączka, której towarzyszył duszący kaszel, duże powiększenie migdałów, i która w krótkim czasie doprowadzała do śmierci. Lekarze nie znali przyczyn gorączki i byli wobec niej bezsilni.
Samuel dowiedział się, że wśród ostatnich ofiar epidemii znalazł się ojciec Izaaka. Pośpiesznie udał się do jego domu.
– Doktor już był – powiedział, pochlipując, Izaak. – Mówił, że nic nie da się zrobić. – Słowom chłopca towarzyszył dochodzący z sypialni na piętrze głośny kaszel.