Выбрать главу

Prócz dużej jadalni dla gości istniała jeszcze jedna, mała, w której jadał wyłącznie Sam. Obydwie obsługiwało dwóch szefów kuchni, jeden dyżurował w ciągu dnia, drugi – w nocy. Każdy z nich potrzebował bardzo niewiele czasu na przyrządzenie smacznej kolacji czy śniadania dla kilkunastu osób.

Elżbieta usiadła za biurkiem, które uginało się pod stosem zaległej korespondencji. Nie wiedziała, od czego zacząć. Pomyślała o ojcu, o jego niezwykłej inteligencji i poczuła się zagubiona. Wiele dałaby za to, aby był tu teraz przy niej.

Przypomniała sobie rozmowę z Nicholsem tuż przed jego odlotem do Londynu.

– Przemyśl sobie wszystko, Elżbieto – doradzał. – Nie poddawaj się presji. – Zdawał się być szczery wobec niej.

– Sądzisz, że powinnam zgodzić się na sprzedaż akcji?

– No cóż… Jak wiesz, ja także mam w tym swój interes. Pensje, które otrzymujemy, nikogo już nie zadowalają.

Miała ochotę nacisnąć guzik intercomu pod nazwiskiem Aleca i oznajmić mu, że podjęła zadowalającą wszystkich decyzję. Zawahała się jednak i po chwili zastanowienia wezwała do siebie Rhysa.

– Nieźle wszystkich zaskoczyłaś – przywitał ją od progu.

– Przykro mi z tego powodu.

– Przykro?! Jeszcze jedno takie posiedzenie, a cały zarząd “Roffe & Sons” wyląduje na oddziale intensywnej terapii. – Przez chwilę przyglądał się badawczo Elżbiecie. – Dlaczego nie zgodziłaś się podpisać dokumentów, Liz?

Cóż mogła mu odpowiedzieć? To, że jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, aby tego nie robiła? A może upór, z jakim jej ojciec dążył do zachowania kontroli nad korporacją, miał jakiś sens?

Rhys zdawał się czytać w jej myślach, bo nagle powiedział.

– Twój pradziad wymyślił regułę, zgodnie z którą należy trzymać obcych jak najdalej od korporacji. W jego czasach “Roffe & Sons” była jeszcze niewielką firmą. Od tamtej pory wiele się zmieniło. Jesteśmy obecnie jedną z największych filii farmaceutycznych na świecie. Na barki każdego, kto znajdzie się na miejscu twojego ojca, spadnie olbrzymia odpowiedzialność.

Elżbieta słuchała Rhysa i zastanawiała się, czy w ten elegancki sposób nie daje jej przypadkiem do zrozumienia, żeby się po prostu poddała.

– Jeżeli spróbuję zająć miejsce Sama, pomożesz mi?

– Doskonale wiesz, że możesz na mnie liczyć. Jego słowa dodały jej otuchy. Rhys wydawał się być jedyną osobą, na którą mogła liczyć.

– Zanim zabierzesz się do pracy, proponuję, abyśmy się wybrali na małą wycieczkę po wytwórni leków. Ta, którą obejrzymy, jest największa w całej światowej sieci fabryk. Jak ci wiadomo, prócz lekarstw produkujemy też inne artykuły. Między innymi są to artykuły chemiczne, perfumy, witaminy, lakiery do włosów oraz pestycydy. Wytwarzamy również kosmetyki i instrumenty bioelektroniczne. Zajmujemy się także produkcją żywności. – Elżbieta, uczestnicząc w licznych posiedzeniach zarządu, wiedziała o wszystkim, o czym informował ją teraz Rhys. Nie przerywała mu jednak. Zawsze lubiła go słuchać. – Wydajemy magazyny i opracowania naukowe dla lekarzy. Mamy wielkie cementownie oraz zakłady pod specjalnym nadzorem, w których produkujemy materiały wybuchowe. – Rhys mówił o wszystkim z wielką dumą. Sposób, w jaki przemawiał, do złudzenia przypominał jej ojca. – “Roffe & Sons” posiada filie w przeszło stu krajach, z których zyski odprowadzane są tu, do Zurychu. – Zrobił pauzę, aby upewnić się, czy Elżbieta zrozumiała sens jego ostatnich słów. – Aż trudno uwierzyć, że firma, którą założył żydowski chłopak, wnosząc do niej udział w postaci kulawej szkapy i fiolki z surowicą, rozrosła się do sześćdziesięciu potężnych zakładów, rozlokowanych na całym świecie. W samych tylko Stanach Zjednoczonych w zeszłym roku zarobiliśmy kilka miliardów dolarów.

“Dlaczego więc mamy kłopoty ze spłatą kredytów w banku?” – zastanawiała się Elżbieta.

– Czy chciałabyś obejrzeć nasz magazyn wart sto milionów dolarów?

Rhys wziął ją za rękę i zaprowadził do budynku chronionego przez uzbrojonych strażników. Pokazał im przepustkę i chwilę potem znaleźli się wewnątrz długiego oszklonego korytarza, prowadzącego do magazynu.

Pomieszczenie wypełniały tysiące rozmaitych buteleczek, słoiczków i fiolek.

– Dlaczego nazywacie to magazynem wartym sto milionów dolarów?

– Bo tyle kosztują zgromadzone tu specyfiki. Nie mają one nazw, tylko kolejne numery. Otóż zanim wyprodukujemy skuteczny lek, powstaje przeciętnie tysiąc innych, zupełnie bezużytecznych, które trafiają do tego pomieszczenia. Czasami wydajemy kilka milionów na wytworzenie leku, który okazuje się mało skuteczny bądź też w jego produkcji wyprzedziła nas konkurencja. Nie wyrzucamy wtedy tych fiolek na śmietnik, bo mogą się przydać do produkcji jakiegoś innego leku.

– Rozumiem.

– Chodź, pokażę ci magazyn, w którym trzymamy rzadkie leki, na które także wydajemy miliony dolarów, nie odzyskując ani centa.

Ten niezwykły magazyn znajdował się w sąsiednim budynku i również od podłogi po sufit zapełniony był buteleczkami lekarstw.

Rhys podszedł do najbliższej półki i zdjął słoiczek z napisem “botulizm”.

– Czy wiesz, ile buteleczek tego specyfiku sprzedaliśmy zeszłego roku w USA? Dwadzieścia pięć. Wolę nie wspominać, ile milionów dolarów kosztowało wyprodukowanie go i magazynowanie. Zgadnij, do czego służy ten lek? – Elżbieta wzruszyła ramionami. – Otóż to jest antidotum na zatrucie jadem kiełbasianym. Jest tu zresztą jeszcze wiele innych medykamentów leczących rzadkie choroby. Przekazujemy je w darze wojsku i szpitalom.

– To szlachetny cel – powiedziała Elżbieta. – Staremu Samuelowi też by się to spodobało – dodała cicho.

Następnie Rhys zaprowadził Elżbietę do hali, gdzie automaty napełniały buteleczki lekarstwami. Później zwiedzali pomieszczenia do sterylizacji, skąpane w świetle ultrafioletowym. Obok znajdowały się małe sale, pomalowane na kolor biały, zielony i niebieski. Pracujący tam ludzie mieli na sobie kombinezony tej samej barwy co sala, w której się znajdowali.

Za każdym razem, gdy wychodzili lub wchodzili do pomieszczenia, musieli przebierać się w specjalnej komorze do sterylizacji.

– Pokażę ci coś, co z pewnością cię zainteresuje – powiedział Rhys, prowadząc Elżbietę w kierunku drzwi z napisem “Obcym wstęp wzbroniony”.

Popchnął drzwi i przestąpili próg dużego, słabo oświetlonego pomieszczenia. Panował tu ogromny zaduch, jakby znaleźli się w środku tropikalnej dżungli.

Wewnątrz znajdowały się klatki ze zwierzętami: małpami, kotami, chomikami i białymi myszami. Niektóre zwierzęta biegały nerwowo po klatkach, inne zaś leżały w letargu. Ich ciała spoczywały w nienaturalnych pozach i były pokryte guzami. Uwagę Elżbiety przyciągnął mały biały kotek z odkrytym mózgiem, osłoniętym jedynie plastikowym workiem, przez który wystawały elektrody. Odór i hałas były tu nie do zniesienia.

– Czy ta biała kotka musi tak cierpieć? – zapytała Elżbieta stojącego przy klatce mężczyznę w białym fartuchu.

– Badamy nowy środek uspokajający, proszę pani – wyjaśnił mężczyzna.

– Oby wam się powiodło – odpowiedziała Elżbieta i pobiegła do drzwi wyjściowych.

– Nic ci nie jest? – zapytał Rhys, próbując dotrzymać jej kroku.

– Zrobiło mi się niedobrze, ale już mija. Czy te wszystkie eksperymenty są konieczne?

– Niestety tak, Elżbieto. Uratowały wiele istnień ludzkich. Prawie połowa ludzi urodzonych po 1950 roku żyje dzięki nowoczesnym lekom.

Elżbieta potrzebowała całego tygodnia na zwiedzenie wszystkich oddziałów zakładu. Była wyczerpana i miała w głowie mętlik. Zastanawiała się, ile potrzebowałaby czasu, by obejrzeć tuzin podobnych, rozrzuconych po całym świecie zakładów.