Fakty i liczby, które poznała, były zdumiewające. Otóż wyprodukowanie jednego leku zabiera od pięciu do dziesięciu lat. Naukowcy muszą w tym czasie przetestować dwa tysiące związków chemicznych…
“…jakość produktów sprawdza trzystu specjalnych kontrolerów, mających swoją siedzibę w Zurychu…”
“…we wszystkich swoich filiach»Roffe & Sons«zatrudnia łącznie pół miliona pracowników…”
“…poprzedniego roku korporacja zarobiła…”
Elżbieta nie mogła zasnąć. Dane, które przekazywał jej Rhys, mieszały się z radami dawanymi przez członków rodziny.
– “…kiedy zgodzisz się sprzedać akcje, dostaniesz tyle pieniędzy, że będziesz je wydawać do końca życia…”
– “…pozwól nam zająć się wszystkim, cara. Znamy się na interesach lepiej niż ty…”
– “…mam w tym swój interes, Elżbieto. Pensje, które dostajemy, nikogo już nie zadowalają…” – brzmiało jej w uszach.
“Oni mają rację – pomyślała. – Powinnam była pozwolić rodzinie decydować o losie korporacji. Jutro naprawię ten błąd”.
Następnego dnia rano poprosiła Kate Erling, aby skontaktowała ją z Rhysem.
– Pan Williams poleciał do Nairobi zeszłego wieczoru – poinformowała ją Kate. – Prosił, abym przekazała, że wróci we wtorek.
– W takim razie proszę mnie połączyć z sir Nicholsem.
– Jak pani sobie życzy. – Sekretarka zawahała się przez moment i dodała: – Dzisiaj rano przyszła do pani przesyłka z departamentu policji. Są w niej osobiste rzeczy pani ojca.
Wspomnienie ojca zasmuciło Elżbietę.
– Policja przeprasza, że nie oddała przesyłki pani posłańcowi, ale została wysłana, zanim on przybył.
– Posłaniec ode mnie? – Elżbieta była wyraźnie zaskoczona.
– Ten, którego pani wysłała do Chamonix.
– Ależ ja nikogo nie wysyłałam do Chamonix. To jakaś biurokratyczna pomyłka. Gdzie jest ta przesyłka?
– Włożyłam ją do szafy w pokoju obok.
To, co Kate nazwała przesyłką, było dużą walizką, do której przytwierdzona była aktówka.
“W aktówce zapewne są dokumenty korporacji – pomyślała Elżbieta. – Każę Rhysowi natychmiast się nimi zająć”.
Przypomniała sobie jednak, że Rhys jest nieobecny. Zdecydowała się sama przejrzeć dokumenty.
– Niestety, panno Roffe, sir Aleca też nie ma w biurze.
– Kiedy wróci, poproś go, aby zadzwonił do willi na Sardynii. Jadę tam na weekend. Tę samą wiadomość zostaw panu Palazziemu, Gassnerowi i Martelowi.
“Zapewne ucieszą się – myślała – kiedy im powiem, że będą mogli sprzedać swoje udziały.
Czuła się zmęczona bezsennymi nocami i długimi rozmowami z samą sobą. Potrzebowała cichego miejsca, gdzie mogłaby spokojnie pomyśleć o przyszłości.
Jeszcze tego samego wieczoru poleciała na Sardynię. Na dnie przepastnej walizy spoczywała aktówka z dokumentami ojca.
Rozdział 18
W willi nie paliło się ani jedno światło. Była zamknięta na cztery spusty. Elżbieta nie powiadomiła służby o swoim przybyciu, ponieważ tym razem pragnęła być naprawdę sama.
Otworzyła drzwi frontowe i weszła do holu. Szybko pozbyła się płaszcza i, jak za dawnych lat, pobiegła na górę, do swojej sypialni. Zatrzymała się w połowie drogi i skręciła w kierunku pokoju ojca. Ostrożnie otworzyła drzwi, jakby w obawie, że usłyszy jego głos. Niemalże czuła jego fizyczną obecność. Jednak było to tylko złudzenie. Pokój był pusty i nic się w nim nie zmieniło od jej ostatniego tutaj pobytu.
Postawiła walizkę na podłodze i podeszła do okna. Było otwarte. Rozsunęła ciężkie aksamitne zasłony i nabrała do płuc przesiąkniętego jesiennym chłodem powietrza. Postanowiła spędzić tu noc.
Kilka minut później zeszła do biblioteki i usiadła w głębokim skórzanym fotelu. Gładziła rękoma miękką skórę i myślała o Rhysie Williamsie. Wiele by dała, aby teraz był tu przy niej. Przypomniała sobie, jak kiedyś po powrocie z Paryża napisała na skrawku papieru: “Pani
Elżbieta Williams”. Pod wpływem impulsu podeszła do sekretarzyka i wyjęła z niego kartkę papieru, na której napisała to, co wtedy. Popatrzyła na kartkę i uśmiechnęła się. “Ciekawe, ile idiotek robi to samo w tej chwili?” – pomyślała.
Nagle poczuła głód. Przypomniała sobie, że nie miała nic w ustach od obiadu. Postanowiła rozejrzeć się po kuchni; w lodówce powinno znaleźć się kilka smakowitych kąsków.
Myliła się jednak, bowiem zarówno lodówka, jak i zamrażarka, były puste. Na szczęście w kredensie znalazła dwie małe puszki tuńczyka, słoik rozpuszczalnej kawy i paczkę herbatników. Przyszło jej na myśl, że powinna pojechać na zakupy do któregoś z supermarketów przy Calia di Volpe. Mogła tam z łatwością dojechać jeepem, którego trzymano na zapleczu kuchni.
“Ciekawe, czy w baku jest paliwo?” – zastanawiała się, przekręcając kluczyk w stacyjce. Usłyszała odgłos rozrusznika i samochód zapalił.
– Doskonale! – Klasnęła w dłonie. – Jutro z samego rana kupię wszystko, co będzie mi potrzebne.
W tym momencie usłyszała głuchy dźwięk telefonu. Nie zwlekając ani chwili, wbiegła do holu i uniosła słuchawkę aparatu.
– Halo!
– To ja, Alec.
– Skąd dzwonisz?
– Z Gloucester.
Nagle Elżbieta zapragnęła powiedzieć mu o swojej decyzji.
– Słuchaj, Alec…
– Tak…
– Czy mógłbyś przylecieć do mnie na ten weekend? Chciałabym porozmawiać z tobą w bardzo pilnej sprawie.
Alec zawahał się przez moment. Po chwili jednak odpowiedział:
– Dobrze. Zjawię się.
– Weź ze sobą Vivian – zaproponowała.
. Krwawa linia
– Niestety, pilne sprawy zatrzymały Vivian na dłużej w Londynie. Przylecę jutro rano. Nie wysyłaj nikogo po mnie na lotnisko. Wezmę taksówkę.
Kiedy odłożyła słuchawkę, poczuła ulgę. Wiedziała, że podjęła właściwą decyzję. Zastanawiała się, kogo rada dyrektorów mianuje prezesem “Roffe & Sons”. Na ich miejscu wybrałaby Rhysa Williamsa. Był najbardziej kompetentny. Znał też korporację od podszewki. Istniał tylko jeden problem: Rhys nie należał do rodziny.
Elżbieta otworzyła walizkę i jej wzrok przyciągnęła skórzana aktówka. Pomyślała, że jutro rano da ją Alecowi. Zobaczy tylko, czy nie ma w niej jakichś prywatnych drobiazgów. Zaniosła aktówkę do biblioteki i położyła na biurku.
Wewnątrz prócz dokumentów była duża szara koperta, na której widniał napis: “Sam Roffe. Do rąk własnych”. Wyjęła z koperty kartki maszynopisu. Wyglądało to na rodzaj tajnego raportu, ponieważ nigdzie nie było nazwiska nadawcy. Przerzuciła kilka stron i zamarła z przerażenia. Raport donosił o wynikach dochodzenia w sprawie kilku poważnych incydentów, jakie miały miejsce w ciągu ostatniego roku.
“W Chile – czytała – wyleciały w powietrze zakłady chemiczne, należące do korporacji, zatruwając setki mil kwadratowych powierzchni. Zginęło kilkunastu robotników. Drugie tyle w ciężkim stanie trafiło do szpitala. Ewakuowano ludzi mieszkających w okolicy. Domagano się odszkodowań, przekraczających setki milionów dolarów… Zaskakujące było to, że ktoś podłożył ładunek wybuchowy. Innego zdania był rząd chilijski, który uważa, że korporacja jest bogata i powinna płacić. Pasywna postawa urzędników państwowych uniemożliwia wykrycie sprawcy sabotażu…”
Elżbieta przypomniała sobie, że czytała o tym wydarzeniu w którymś z magazynów. Na pierwszej stronie widniały fotografie ofiar. Oskarżono
“Roffe & Sons” o umyślne spowodowanie tragedii.