W dalszej części raportu anonimowy nadawca pisał o projekcie badawczym, wartym kilka milionów dolarów, który został wdrożony do produkcji w zakładach należących do… konkurencji. Podobny los spotkał poprzednie cztery projekty.
“Uważani – konkludował autor – że za tym wszystkim kryje się ktoś z zarządu korporacji. Nikt bowiem, poza dyrektorami, nie ma dostępu do ściśle tajnych dokumentów, dotyczących prac badawczych”.
Ostatnie dwie strony zawierały doniesienia o tragicznych skutkach, jakie spowodowały leki, na których ktoś celowo zamienił nalepki. Leki należały do wyjątkowo toksycznych.
“…z pilnie strzeżonego laboratorium zniknęło kilka ton trujących chemikaliów. Ktoś powiadomił o tym prasę, wywołując skandal…”
Nagle zrobiło się zimno. Elżbieta wstała i zamknęła okno. Zapaliła jeszcze jedną lampę i powróciła do przerażającej lektury. Wynikało z niej niezbicie jedno: ktoś próbował zniszczyć “Roffe & Sons”, ktoś z zarządu korporacji.
Na marginesie zauważyła notatkę pisaną ręką ojca: “Próbuje wywrzeć na mnie nacisk, abym zezwolił na sprzedaż akcji. Ten sukinsyn zapłaci mi za to!”
Zaczynała rozumieć, dlaczego ojciec stał się nagle taki tajemniczy. Czuł się osaczony i nie ufał nikomu.
Pod raportem zamiast nazwiska dostrzegła napis: “Nie zrobiono kopii”.
Zapewne ojciec zlecił dochodzenie jakiejś firmie detektywistycznej spoza korporacji. Dzięki temu nikt oprócz niego nie wiedział o istnieniu tego dokumentu, a już z pewnością winowajca, o którym była mowa w raporcie. Ciekawe, czy Sam wiedział, kto to był? Czy próbował do niego dotrzeć, przemówić do rozsądku?
To musiał być ktoś z zarządu. Nikt inny nie mógłby spowodować tak wielkich szkód. Czy w ten sposób próbował wymusić na ojcu sprzedaż akcji? A może Sam nie chciał zgodzić się na rozpisanie akcji, zanim nie wykryje winowajcy? Trudno byłoby przeprowadzić tajne dochodzenie, gdyby w zarządzie zasiadali obcy.
Elżbieta przypomniała sobie zebranie zarządu i to, z jakim zapałem nakłaniali ją do przekazania im kontroli nad korporacją. Jej rozmyślania przerwał dźwięk telefonu.
– Elżbieto, to ja, Rhys – usłyszała w słuchawce. – Właśnie odebrałem twoją wiadomość.
Była zadowolona i jednocześnie zmartwiona, słysząc jego głos. Chciała przecież poinformować go, że ma zamiar podpisać dokumenty, które wcześniej przygotował. Tymczasem w ciągu zaledwie kilku godzin zmieniła zdanie. Spojrzała na portret Samuela. Ten dzielny człowiek założył firmę i walczył o nią. Pomyślała, że musi za wszelką cenę zatrzymać “Roffe & Sons” w rodzinie. Jest to winna zarówno ojcu, jak i dziadkowi.
– Rhys, chcę, abyś zwołał posiedzenie rady nadzorczej na wtorek, na godzinę 14:00.
– Wtorek, o czternastej. Coś jeszcze? Elżbieta zawahała się.
– Nie, to wszystko. Dziękuję.
Byli wysoko w górach. Wspinała się po linie obok ojca. Pod nimi widniała głęboka przepaść, a nad głowami rozpościerały się majestatyczne oblodzone szczyty.
– Nie spoglądaj w dół – ostrzegł ją ojciec.
Ona jednak nie posłuchała jego rady i wyjrzała poza urwistą krawędź, na której opierała stopy. Nagle rozległ się grzmot i niebo przecięła oślepiająca błyskawica, od której zapaliła się lina ojca. Widziała, jak Sam spada w dół, a jego ciało rozpada się na części, uderzając o wystające występy skalne. Jej krzyki zagłuszał grzmot…
Obudziła się zlana potem. Przez dobrą chwilę nie mogła się uspokoić. Za oknem szalała burza i stamtąd pochodził odgłos grzmotu, który słyszała we śnie.
Przez szeroko otwarte okno strugi deszczu zalewały podłogę, a błyskawice rozświetlały pokój.
Wstała i z trudem zamknęła okno. Patrzyła przez chwilę na granatowe niebo, próbując odpędzić od siebie wspomnienie koszmaru.
Nad ranem burza minęła. Elżbieta miała nadzieję, że zła pogoda nie przeszkodziła Alecowi dotrzeć na Sardynię. Po przeczytaniu raportu miała ochotę na długą, przyjacielską rozmowę z kimś bliskim. Może nawet pokaże mu zawartość szarej koperty, którą tymczasem postanowiła schować w bezpieczne miejsce. Najlepiej nadawał się do tego gabinet ojca.
Narzuciła szlafrok i zeszła do biblioteki, gdzie na biurku poprzedniego wieczoru zostawiła raport. Po raporcie nie było jednak śladu.
Rozdział 19
Biblioteka wyglądała tak, jakby przeleciał przez nią huragan. Okna były otwarte na oścież, krzesła poprzestawiane i wszystko mokre od deszczu. Na dywanie leżało kilka luźnych kartek raportu. Resztę zapewne silny wiatr wywiał przez okno i porozrzucał po ogrodzie.
Przypomniała sobie, że był to oryginał raportu, bez kopii. Będzie musiała jak najszybciej odnaleźć detektywa, któremu mogłaby zaufać. To przypominało istny koszmar; ludzi, którzy ją otaczali, wszystkich bez wyjątku, można byłoby umieścić na liście podejrzanych. Postanowiła zachować ostrożność.
Poranny chłód wzmógł uczucie głodu. Przypomniała sobie o zakupach i o tym, że będzie musiała pojechać do Cala di Volpe. Jeżeli się pośpieszy, zdąży przed przybyciem Aleca.
Z szafy w przedpokoju wyjęła płaszcz przeciwdeszczowy i włożyła kalosze. Postanowiła, że zaraz po powrocie poszuka w ogrodzie brakujących kartek raportu.
Wsiadła do jeepa i zatrzasnęła drzwiczki. Po chwili samochód z cichym pomrukiem wytoczył się z garażu. Zrobiła koło i wjechała na stromą górską ścieżkę, prowadzącą do wioski, której czerwone dachy domów widać było daleko w dole.
Jechała wolno po śliskiej nawierzchni. Droga była wąska i biegła tuż przy skale. Po drugiej stronie, kilkaset metrów niżej, szumiało morze. Elżbieta starała się jechać jak najbliżej środka jezdni, hamując co chwila. W pewnym momencie droga raptownie opadła i Elżbieta mocniej nacisnęła hamulec, który tym razem nie zareagował. Samochód toczył się coraz szybciej w kierunku ostrego zakrętu. Nacisnęła ponownie pedał hamulca. Skutek był taki jak poprzednio. Samochód minął o włos barierkę odgradzającą drogę od przepaści i zaczął nabierać szybkości. Elżbieta z przerażeniem spojrzała na szybkościomierz: wskazówka w zawrotnym tempie przesuwała się w górę. Zastanawiała się, czy nie wyskoczyć z samochodu. Szybko jednak zrezygnowała z tego zamiaru. Skacząc, miałaby do wyboru ścianę skalną albo przepaść, co zresztą w obydwu przypadkach oznaczało pewną śmierć.
“Za moment – myślała z przerażeniem – i tak zginę, nie ruszając się z miejsca”.
Zastanawiała się gorączkowo, czy przypadkiem ktoś celowo nie zepsuł hamulców. Zapewne też przedtem podciął linę ojcu i później spokojnie przyglądał się, jak jego ciało roztrzaskuje się na skałach. Próbowała domyślić się, kim był morderca. Kto wśród najbliższej rodziny mógł aż tak ich nienawidzić? Alec, Ivo, Walther, a może Charles? I pomyśleć, że co dzień spotykała się z tym niegodziwcem. Może nawet, gdy pocieszał ją po śmierci ojca, czyhał już na jej życie.
Starała się za wszelką cenę utrzymać kierunek jazdy, mimo iż koła buksowały po śliskiej nawierzchni. Próbowała krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle. Miała zesztywniałe dłonie. Zdawało jej się, że jest sparaliżowana. Szybkościomierz wskazywał ponad setkę, a przed sobą miała kolejny zakręt, którego z pewnością nie pokona.
“Staraj się wyprowadzić samochód z poślizgu” – przypomniała sobie słowa instruktora jazdy.
Zacisnęła mocno powieki i jak na jawie ujrzała ojca.
– Co robisz tu po ciemku, Elżbieto? – zapytał.
Potem wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Nie… nie do sypialni. Postawił ją na scenie i kazał pląsać w takt muzyki. Z tyłu ujrzała czerwoną z wściekłości twarz madame Netturovej, która machając rękami, krzyczała do niej. A może był to tylko świst wiatru?