– Mamy po dziurki w nosie twoich krętactw, Nichols. – Swinton przysunął się bliżej Aleca, powoli spychając go z ławki. – Nie chcemy zrobić ci krzywdy, bo miło mieć przyjaciela w parlamencie. Są jednak pewne granice. – Przysunął się jeszcze bliżej. – Kiedyś pożyczyliśmy ci pieniądze. Teraz już czas, abyś je nam oddał. Wystarczy mały transporcik narkotyków.
– Nie, to wykluczone. – Alec trząsł się z oburzenia. – Nie ma sposobu, aby…
Swinton posunął się jeszcze kilka centymetrów, przyciskając Nicholsa do dużego metalowego pojemnika z gorącymi kamieniami. Błyskawicznie chwycił jego ramię i przycisnął do jednego z wystających kamieni. Nichols syknął z bólu i upadł na posadzkę. Swinton wstał spokojnie z ławki i powiedział:
– Niech pan zapamięta: jeden mały transporcik i będziemy kwita. Do zobaczenia, sir Nichols. Będziemy w kontakcie.
Rozdział 27
BERLIN, SOBOTA, 3 LISTOPADA, 6 PO POŁUDNIU
Anna czuła, że dłużej nie wytrzyma tego napięcia. Była więźniem we własnym domu. Odwiedzała ich jedynie starsza kobieta, która raz w tygodniu przychodziła sprzątać. Anna wraz z dziećmi była skazana na łaskę męża. Ich los stał się tym okrutniejszy, że Walther nie krył się już ze swoją nienawiścią.
Tamtego popołudnia przebywała z dziećmi w ich pokoju. Słuchali ulubionej płyty:
Welch ein Singen, Musizieren, Pfeifen, Zwitschken, Tiriliern…
Nagle Walther, jak burza, wpadł do pokoju, krzycząc:
– Nie chcę dłużej tego słuchać! – I połamał płytę na oczach przerażonych dzieci.
Anna próbowała go udobruchać:
– Wybacz, Waltherze. Nie wiedziałam, że jesteś w domu… – przerwała zalękniona.
– Musimy pozbyć się dzieci, Anno – powiedział spokojnie, cedząc wolno słowa. Oczy błyszczały mu jak w gorączce. Dzieci, cicho popłakując, tuliły się do matki.
– To, co dzieje się w tym domu – krzyknął nagle – musi pozostać tajemnicą, rozumiesz!
– Tak, Waltherze.
Gassner zamachnął się i z całej siły uderzył ją w twarz. Pod Anną ugięły się kolana i zemdlona upadła na podłogę.
Kiedy się ocknęła, leżała w łóżku, w swojej sypialni. W domu panowała cisza. Było zbyt cicho. W pierwszej chwili pomyślała z przerażeniem o dzieciach. Zwlokła się z łóżka i podeszła do drzwi. Były zamknięte od zewnątrz. Przycisnęła ucho do drzwi. Z dziecinnego pokoju powinny dobiegać głosy. A może już nie żyją? Poczuła, jak znów robi jej się ciemno przed oczami. Potykając się o meble, dotarła do telefonu i podniosła słuchawkę. Nagle uświadomiła sobie, jakie groziłoby jej niebezpieczeństwo, gdyby Walther odkrył, że dzwoni na policję. Chciała natychmiast odłożyć słuchawkę, ale w końcu przezwyciężyła strach i wykręciła numer najbliższego posterunku policji.
– Hier ist der Notruf der Polizei – usłyszała w słuchawce. Nie mogła jednak wydobyć z siebie głosu.
– Ja, bitte. – Miała nienaturalnie wysoki głos. – Ich bin in grosser Gefahr. Bitte schichen się jemanden.
Nagle Walther wyrósł przed nią jak spod ziemi. Odepchnął ją gwałtownie od telefonu, aż zatoczyła się na łóżko. Potem wyrwał wtyczkę z gniazdka i uderzał słuchawką o aparat, póki nie rozleciała się w kawałki.
– Dzieci – usłyszał szept Anny. – Co zrobiłeś z dziećmi?
Nie doczekała się jednak odpowiedzi. Walther wyszedł z pokoju bez słowa.
Główny posterunek policji w Berlinie mieści się przy Keithstrasse 2832. Budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród innych w tej dzielnicy.
Każdy, kto próbuje zaalarmować policję wykręcając numer 110, uruchamia specjalny system elektroniczny, który uniemożliwia rozłączenie. Poza tym wystarcza zaledwie kilka sekund, aby dowiedzieć się, skąd dzwoni rozmówca. Maszyna jest cennym nabytkiem i dumą Deltk ans Mensch.
W pięć minut po telefonie Anny detektyw Paul Lange przyszedł do biura swojego szefa, majora Wagemana, i położył na jego biurku magnetofon.
– Chciałbym, aby pan czegoś posłuchał. – Nacisnął klawisz z napisem “play”. Najpierw usłyszeli męski głos:
– Tu numer alarmowy policji. A następnie kobiecy. Zdawała się być przerażona.
– Tak, proszę! Jestem w niebezpieczeństwie. Proszę, przyślijcie kogoś…
Potem nastąpił głuchy trzask i telefon zamilkł.
Major Wageman spojrzał na detektywa i zapytał:
– Czy wie pan, skąd telefonowano?
– Tak, panie majorze.
– To co mi pan zawraca głowę? Dlaczego jeszcze nie posłał pan tam kogoś, aby sprawdził na miejscu, co się dzieje?
– Musi pan najpierw wyrazić na to zgodę. Lange położył przed majorem zapisaną kartkę papieru.
– Niech to cholera! Jest pan tego pewien?
– Tak, majorze.
Na kartce widniał adres Walthera Gassnera, szefa niemieckiej filii “Roffe & Sons”, jednego z najpotężniejszych gigantów farmaceutycznych w Niemczech Zachodnich.
“Wystarczy niewielki błąd, a obaj znajdziemy się na zielonej trawce” – pomyślał major Wageman i powiedział
– Chcę, aby zajął się pan osobiście tą sprawą. I proszę zachować daleko posuniętą ostrożność. Zrozumiano?
– Tak, panie majorze.
Posiadłość Gassnerów znajdowała się w Wannsee, ekskluzywnej dzielnicy w południowo-wschodnim Berlinie.
Detektyw wybrał jednak dłuższą drogę przez Hohenzollerndamm. Ruch o tej porze dnia był tam dużo mniejszy. Przejechał przez Clayalle, minął budynek CIA ukryty za wysokim płotem z drutu kolczastego i skręcił w drogę nazywaną kiedyś “Drogą numer l”. Była ona najdłuższa w całych Niemczech; biegła od Prus Wschodnich do granicy z Belgią. Po prawej stronie znajdował się “Brucke der Einheit” – Most Jedności, gdzie szpieg Abel został wymieniony na amerykańskiego pilota U-2, Gary Powersa.
Lange zjechał z drogi szybkiego ruchu i wkrótce znalazł się na zalesionych wzgórzach Wannsee.
Domy były piękne i robiły duże wrażenie. W niedzielę Lange często przyjeżdżał tu z żoną, aby mogła obejrzeć wielobarwne klomby kwiatowe i przystrzyżone trawniki wokół willi.
Szybko odszukał adres posiadłości Gassnera i skręcił w alejkę prowadzącą do bramy wjazdowej.
Dom wybudowano z rozmachem godnym dyrektora potężnej korporacji. Major Wageman miał rację. Musi być bardzo ostrożny.
Brama była szeroko otwarta. Wjechał więc bez przeszkód na dziedziniec i zaparkował samochód tuż przed wejściem do budynku.
Zdjął kapelusz i nacisnął dzwonek. Odczekał dobrą chwilę i ponownie zadzwonił do drzwi. W domu panowała głucha cisza. Kiedy nerwowo obracając kapelusz w dłoniach zastanawiał się, czy nie poszukać tylnego wyjścia, drzwi frontowe powoli uchyliły się.
Stała w nich kobieta w średnim wieku, ubrana w szlafrok. Była blada i miała zaczerwienione, mocno opuchnięte oczy.
– Szukam pani Gassner – powiedział Lange, wyjmując z kieszeni legitymację. – Proszę jej powiedzieć, że przyszedł…
– To ja – przerwała mu.
Lange był zaskoczony. Kobieta, z którą rozmawiał, bardziej przypominała pokojówkę niż panią domu.
– Czy to pani dzwoniła na policję kilka godzin temu? – Czuł, że jego pytanie zabrzmiało zbyt oschle.
– Tak, to ja dzwoniłam. Popełniłam jednak błąd. – Mówiła podejrzanie spokojnie. Jeszcze brzmiał mu w uszach jej przerażony głos z taśmy magnetofonowej, którą przesłuchiwali z majorem.
– Czy może mi pani powiedzieć, jakiego rodzaju błąd?
– Zdawało mi się… – Wyraźnie wahała się. Po chwili jednak wykrztusiła jednym tchem: – Myślałam, że ktoś ukradł mi biżuterię. Pośpieszyłam się zanadto z alarmowaniem was, bo klejnoty zaraz się odnalazły.
“Numer, z którego korzystała, jest zarezerwowany dla morderstw i gwałtów – myślał gorączkowo detektyw. – Nie daj się zwieść. Bądź przy tym, na miłość boską, ostrożny!”