Выбрать главу

Pewnej nocy nie dopisało jej jednak szczęście i Walther niespodziewanie pojawił się w pokoju dziecinnym.

– Co ty tu robisz, na miłość boską?!

– Nic, kochanie. Ja tylko…

– Wracaj do łóżka, Anno!

Nigdy nie mówił do niej takim tonem. Przy śniadaniu zaproponował, aby wyjechali razem na wakacje.

– Dzieci są zbyt małe, aby znieść trudy podróży – oponowała.

– Możemy je zostawić w domu pod opieką służby.

– Wykluczone! Nie ruszę się bez nich na krok. Walther ujął jej dłoń i, patrząc w oczy, powiedział:

– Czy pamiętasz, jak kiedyś było nam dobrze razem? Kochaliśmy się, rozmawialiśmy do białego rana i nikt nam w tym nie przeszkadzał.

Patrzyła, jak mówił, i kiwała z politowaniem głową. Walther był zazdrosny o dzieci. Uważał, że skradły mu jej miłość do niego.

Czas upływał, a Walther na krok nie zbliżył się do dzieci. Nawet w dniu ich urodzin znalazł sobie wymówkę, aby nie pojawić się w domu. Anna ze łzami w oczach rozpakowywała kupione przez siebie prezenty.

Stało się rzeczą oczywistą, że maleństwa były mu obojętne. Po części za ten stan rzeczy winiła siebie. Poświęcała im zbyt dużo czasu. Stały się jej obsesją, jak mawiał Walther. Radził jej nawet udać się do lekarza. Jednak najlepszy w mieście psychoanalityk okazał się idiotą. Wiedziała, że błąd tkwi nie tylko w jej postępowaniu. Jeżeli można ją było za coś winić, to tylko za to, że zbyt mocno kochała dzieci. Walther natomiast grzeszył zupełnym brakiem zainteresowania nimi.

Z czasem starała się unikać maleństw, kiedy on był w domu. Gdy jednak wychodził do biura, pędziła do ich pokoju jak na skrzydłach.

Nie były to już niemowlęta. Skończyły przecież trzy latka. Z Lnianowłosych aniołków wyrosły dwie poważne osóbki.

Piotr był wysoki jak na swój wiek i dobrze zbudowany, zupełnie jak ojciec. Często sadzała go sobie na kolanach i mówiła:

– Mój ty mały Casanovo, nie będziesz mógł się opędzić od frauleins. Bądź zawsze dla nich dobry.

Piotr w odpowiedzi uśmiechał się nieśmiało i tulił do niej.

Brygida z tygodnia na tydzień wyglądała coraz ładniej. Nie była jednak podobna ani do niej, ani do Walthera. Jej jasne włosy poskręcały się w loki, a skóra stała się delikatna i biała jak alabaster.

Piotr był żywy i impulsywny; czasami klapsem musiała przywoływać go do porządku. Brygida, w przeciwieństwie do brata, była łagodna i spokojna.

Kiedy Walther był nieobecny, Anna puszczała dzieciom muzykę z adapteru lub czytała im baśnie o olbrzymach, chochlikach i wiedźmach. A kiedy kładła je do łóżek, śpiewała im ulubioną kołysankę:

Schlaf, Kindlein, schlaf, Der Yater hut't die Schaf…

Każdego wieczora Anna modliła się, aby Bóg zmienił stosunek męża do dzieci. Stwórca jednak okazał się głuchy na jej prośby. Walther z dnia na dzień coraz bardziej ich nienawidził. I co gorsza, podobne uczucia żywił do niej samej. Stary Anton nie mylił się: Walther poślubił ją dla pieniędzy. Dzieci stanowiły dla niego zagrożenie. Coraz częściej namawiał ją też, aby sprzedała swoje udziały.

– Sam Roffe nie ma prawa rozporządzać twoim majątkiem – dowodził. – Odzyskasz pieniądze i wyjedziemy stąd.

– A dzieci?

– Musimy się ich pozbyć. To dla naszego dobra.

Zaczynała powoli rozumieć, że mężczyzna, którego kiedyś tak bardzo kochała, jest szaleńcem. Anna była przerażona. Walther zwolnił całą służbę oprócz sprzątaczki, która przychodziła raz w tygodniu. Znalazła się więc z dziećmi na jego łasce. Czuła, że potrzebuje natychmiastowej pomocy. Być może nie było jeszcze za późno.

Anna siedziała na podłodze w swojej sypialni, czekając na powrót męża, który przed wyjściem z domu zamknął drzwi na klucz. Powoli wstała i chwiejnym krokiem zbliżyła się do telefonu. Zawahała się przez moment. Jednak po chwili uniosła słuchawkę i wykręciła numer policji.

– Halo. Tu telefon alarmowy policji. Czym możemy służyć?

– Tak, proszę! – powiedziała z lękiem w głosie. – Ja… – nie dokończyła, bo Walther wyrwał jej słuchawkę i rzucił na widełki.

Anna cofnęła się przerażona.

– Błagam, Waltherze, nie rób mi krzywdy!

– Liebchen, jak mógłbym cię skrzywdzić – powiedział prawie szeptem. – Przecież cię kocham.

Zbliżył się nagle do niej i dotknął jej ręki. Poczuła, jak całe jej ciało drętwieje.

– Nie chcesz chyba, aby policja zakłócała nasz spokój?

Anna w odpowiedzi potrząsnęła tylko głową, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.

– Wszystkiemu winne są dzieci – kontynuował. – Musimy się ich pozbyć.

Nagle usłyszeli dzwonek do drzwi. Walther zawahał się, a kiedy dzwonek ponownie zaterkotał, nakazał Annie ciszę i wyszedł z sypialni, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Na dole czekał na niego posłaniec w szarym uniformie, trzymając zalakowaną kopertą.

– Specjalna przesyłka dla państwa Gassnerów.

– Dziękuję.

Walther zamknął drzwi. Przez chwilę popatrzył na kopertę i otworzył ją. W środku znajdowała się wiadomość tej oto treści: “Z żalem zawiadamiam, że Sam Roffe zginął tragicznie podczas wspinaczki w górach. Proszę o pilne przybycie do Zurychu w piątek w południe”.

U dołu widniał podpis: Rhys Williams.

Rozdział 3

RZYM, PONIEDZIAŁEK, 7 WRZEŚNIA, 6 RANO

Ivo Palazzi stał na środku sypialni, brocząc krwią.

– Mamma mia! Mi hai rovinato!

– To dopiero początek, ty obrzydliwy figlio di putana – krzyczała Donatella.

Stali oboje nadzy w ich sypialni przy Via Montemignaio. Donatella miała najbardziej zmysłowe ciało ze wszystkich kobiet, które przewinęły się przez jego życie. Mimo głębokich krwawiących ran na twarzy i całym ciele, czuł narastające na jej widok podniecenie. Dio! Ta kobieta była istną tygrysicą.

Niewiele myśląc, porwał z krzesła kawałek białego materiału, który okazał się jego koszulą, i wytarł krew z twarzy. Zaczynał odczuwać mdłości, wysłuchując złorzeczeń Donatelli.

– Obyś się wykrwawił na śmierć, ty parszywy dziwkarzu!

Ivo zastanawiał się gorączkowo, jak los mógł obejść się z nim tak okrutnie. Przecież dotąd uważał się za szczęśliwca, wzbudzając zazdrość wśród przyjaciół. Był dobrym człowiekiem i nie miał żadnych wrogów.

Przed ślubem, podobnie jak wszyscy młodzi rzymianie, hołdował zasadzie: Farst onore con una} donna – W życiu mężczyzny liczą się tylko kobiety. Toteż kiedy tylko było to możliwe, wprowadzał tę zasadę w życie. Obdarzał miłością nowo poznaną dziewczynę po to, aby zapomnieć o tej, którą właśnie porzucił.

Dla niego wszystkie kobiety były piękne, zarówno stare, o pomarszczonych i upudrowanych twarzach, putane, okupujące latarnie przy Via Appia, jak i niezwykle atrakcyjne modelki, spacerujące po Via Condotti. Do jedynych niewiast, które miał w niełasce, należały Amerykanki. Były zbyt niezależne i mało romantyczne. Dostał szału, gdy słyszał, jak bliskie sercu każdego Włocha nazwisko Giuseppe Verdi tłumaczą na Joe Green.

Z kobietami postępował według wymyślonego przez siebie pięciopunktowego planu. Pierwszy etap zaczynał się zaraz po pierwszym spotkaniu. Zwykle dzwonił do dziewczyny kilka razy dziennie i obdarowywał ją kwiatami i tomikami wierszy. Podczas drugiego etapu wybranka serca otrzymywała porcelanowe puzderka wypełnione czekoladkami od Perugina. Wkrótce czekoladki zastępowała biżuteria oraz kolacje we dwoje w El Toula czy Taverna Flavia. Te, którym udało się przejść do etapu czwartego, dzieliły z nim łoże i miały sposobność podziwiać go w roli kochanka. Jego luksusowy apartament przy Via Margutta tonął wówczas w kwiatach garofani czy papaveri i rozbrzmiewał muzyką klasyczną lub rockiem, zależnie od upodobań dziewczyny. Ivo uwielbiał etap czwarty, w przeciwieństwie do etapu piątego, kiedy to musiał wygłosić swoistą mowę pożegnalną, wręczyć ukochanej prezent na pożegnanie i łamiącym się z żalu głosem wymówić sakramentalne arrivederci.