Odtąd jechali nocą, cicha wędrówka, z wyjątkiem skrzypienia wozów i charczenia zwierząt. W poświacie księżyca dziwaczny oddział starców o wąsach i brwiach pobielonych grubą warstwą kurzu. Dalej i dalej, a gwiazdy tłoczyły się i kreśliły łuki na firmamencie, i dogasały za atramentowymi górami. Stali się znawcami nocnego nieba. Oczy zachodnie, dostrzegające więcej układów geometrycznych, niż było nazw nadanych przez starożytnych. Uwieszeni gwiazdy biegunowej, okrążyli Wóz, a na południowym zachodzie ukazał się Orion, podobny do wielkiego elektrycznego latawca. W blasku księżyca piasek był niebieski, żelazne obręcze kół toczyły się między cieniami jeźdźców, pełgające obroty, kalekie, nieśmiało wytyczające kurs, jak wydłużone astrolabia, a wygładzone końskie podkowy połyskiwały i połyskiwały niczym miriady oczu mrugających przy samej ziemi. Patrzyli na burze tak dalekie, że nie było ich słychać, nieme błyskawice rozcinające niebo na pół, pod którym cienka czarna linia łańcucha górskiego to dygotała, to przepadała w ciemności. Widzieli dzikie konie pędzące po stepie, widma dudniące po nocy, które zostawiały za sobą w świetle księżyca tumany zwiewnego pyłu, ledwo dostrzegalny ślad własnego istnienia.
Przez całą noc dął wiatr i pył wciskał się między zęby. Piasek był wszędzie, chrzęścił we wszystkim, co jedli. Rankiem kaprawe słońce koloru moczu uniosło się zza zasłon kurzu nad wyblakłym, pozbawionym cech światem. Zwierzęta opadały z sił.
Zatrzymali się i rozłożyli obozem, bez opału i wody, a umęczone konie kuliły się i skamlały jak psy.
Tej nocy przebyli okolicę dziką i naelektryzowaną, gdzie po metalowych częściach uprzęży przemykały łagodne błękitne ogniki o niezwykłych kształtach, koła wozów kreśliły ogniste kręgi, na uszach koni i brodach mężczyzn przysiadały małe jasnoniebieskie światełka. Przez całą noc błyskawice drżały samotnie na zachodzie, poza obrębem chmur, roztaczając na odległej pustyni niebieskawy dzień. Góry na odsłoniętym niespodziewanie widnokręgu były nagie, czarne, zsiniałe, niczym kraina z jakiejś innej ery geologicznej, której prawdziwym budulcem nie jest skała, lecz strach. Grzmoty przewalały się z południowego zachodu, błyskawice rozświetlały pustynię dokoła, niebieską i jałową, wielkie rozdzwonione bezmiary przyzwane z czarnej nocy niby jakieś demoniczne królestwo albo kraina odmieńców, która wraz z nadejściem dnia nie pozostawi po sobie większego śladu, smugi dymu ani ruiny, niż zostawia koszmarny sen.
Zatrzymali się w ciemności, żeby zwierzęta odetchnęły, niektórzy schowali broń na wóz z obawy przed ściągnięciem pioruna, a jeden, niejaki Hayward, zaczął się modlić o deszcz.
Modlił się: Boże Wszechmocny, jeśli to nie jest wbrew twoim wiekuistym zamysłom, zechciej zesłać nam tutaj trochę deszczu.
Módl się, módl, zawołał ktoś, i Hayward zawołał na klęczkach wśród wiatru i gromów: Panie, wyschliśmy tu na wiór.
Ześlij parę kropli starym zuchom, co są na prerii daleko od domu.
Amen, powiedzieli, i chwyciwszy wierzchowce, ruszyli dalej. Nie minęła godzina, a wiatr się ochłodził i z dzikiego mroku spadły na nich krople deszczu wielkości siekańców. Czuli zapach mokrego kamienia, słodką woń mokrych koni i mokrej skóry. Jechali.
Jechali bez ustanku w upale dnia następnego, beczki na wodę puste, wierzchowce konające, i wieczorem ci wybrańcy, obdarci i biali od pyłu niczym kompania uzbrojonych młynarzy wędrujących konno z wyroku własnego obłędu, zjechali z pustyni przez rozstęp w niskich wzgórzach i dotarli przed samotną chałupę, prymitywną lepiankę z błota i plecionych gałęzi, ze skromną oborą i zagrodą.
Płoty z kości wytyczały ten skrawek zakurzonej ziemi, śmierć wydawała się jedyną cechą krajobrazu. Dziwne ogrodzenie, wyszorowane przez piach i wiatr, pobielałe i spękane na brązowo od słońca jak stara porcelana, ani śladu życia. Falujące cienie jeźdźców przesunęły się z chrzęstem po suchej rdzawej ziemi i fasadzie lepianki, konie drżały, czując wodę. Kapitan uniósł rękę, sierżant przemówił, dwaj mężczyźni zsiedli i ruszyli z karabinami do chaty. Pchnęli na oścież drzwi z niewyprawionej skóry i weszli do środka. Po kilku minutach wyłonili się z powrotem.
Ktoś tu jest. Palenisko ciepłe.
Kapitan czujnie zlustrował okolicę. Zsiadł z cierpliwością człowieka, który nawykł do nieudolności podwładnych, i pomaszerował do lepianki. Kiedy wyszedł, znów potoczył wzrokiem dokoła. Konie wierciły się, dzwoniły uprzężą i tupały, mężczyźni wyciągali żuchwy i upominali obcesowo zwierzęta.
Sierżancie.
Na rozkaz.
Ci ludzie muszą gdzieś tutaj być. Spróbujcie ich znaleźć. I sprawdźcie, czy jest jakaś pasza dla koni.
Pasza?
Pasza.
Sierżant położył dłoń na tylnym łęku, rozejrzał się po miejscu, w którym się znajdowali, pokręcił głową i zsiadł z konia.
Przeszli przez lepiankę do zagrody na tyłach i dalej do obory. Nie było tam zwierząt ani niczego oprócz przegrody do połowy zapełnionej suchym dasylirionem nadającym się na obrok. Wyszli od tyłu, gdzie wśród skał zobaczyli miednicę ze stojącą wodą, a po piasku płynął cienki strumyczek. Dokoła zbiornika były ślady kopyt i suchy gnój, skrajem strużki biegały bezmyślnie małe ptaki.
Sierżant podniósł się z kucek i splunął. No dobra, powiedział. Widzi co który w jakimkolwiek kierunku na odległość dwudziestu mil?
Rekruci wpatrywali się w pustkę dokoła.
Coś mi się widzi, że ci, co tu mieszkają, nie odeszli aż tak daleko.
Napili się i wrócili do lepianki. Wąską ścieżką prowadzono konie.
Kapitał stał z kciukami zatkniętymi za pas.
Nie wiem, gdzie się mogli schować, powiedział sierżant.
Co jest w oborze?
Trochę suchego obroku.
Kapitan zmarszczył czoło. Musi być jakaś koza albo wieprz, powiedział. Cokolwiek. Kury.
Kilka minut później dwaj inni przyciągnęli starca, którego znaleźli w oborze. Był oblepiony pyłem i suchymi plewami, zasłaniał oczy ręką. Rzucono go jęczącego kapitanowi do stóp i leżał tak na brzuchu, w ubraniu, które wyglądało jak owijacze z białej bawełny. Zakrył dłońmi uszy, łokcie złączył przed twarzą jak ktoś zmuszony do oglądania jakiegoś okropieństwa. Kapitan odwrócił się z odrazą. Sierżant trącił starca czubkiem buta. Co z nim?, spytał.
Zeszczał się, panie sierżancie, normalnie się zeszczał.
Kapitan wskazał żołnierza dłonią w rękawiczce.
Na rozkaz, panie kapitanie.
Zabierzcie go stąd w cholerę.
Nie chce pan, żeby Candelario go przepytał?
To przygłup. Zabrać mi go stąd.
Odciągnęli starca. Zaczął bełkotać, ale nikt go nie słuchał, a rankiem już go nie było.
Rozłożyli się obozem nad wodą, kowal zaczął doglądać mułów oraz koni, które pogubiły podkowy, i przy blasku ognia do późnej nocy naprawiali wozy. Wyruszyli o karmazynowym brzasku, gdy niebo i ziemia sczepiły się na linii ostrej jak brzytwa. W oddali małe ciemne archipelagi chmur i rozległy świat piachu oraz zarośli parły ku górze w bezbrzeżną pustkę, gdzie te niebieskie wyspy drżały, a ziemia potulniała, posępnie pochyła i wyciągnięta poprzez pigment różu i mrok poza świtem ku najodleglejszym rubieżom przestrzeni.