Jechali przez krainę cętkowanych skał, wypiętrzonych w formie poszarpanych podciosów, i półek magmy nawarstwionych w uskokach i antyklinach, zakrzywionych na siebie albo odłamanych jak szczapy wielkich pni, i pośród kamieni rozłupanych przez pioruny starych burz, buchających zastygłymi wylewami. Mijali płaszczowiny brązowej skały, schodzące wąskimi graniami po turniach aż na step niczym ruiny dawnych murów, zapowiedzi dzieła ludzkiej ręki, zanim nastał człowiek i jakakolwiek żywa istota.
Dotarli do zniszczonej wsi, rozbili obóz w murach wysokiego kościoła z gliny, do rozpalenia ognia użyli kawałków roztrzaskanego drewnianego dachu, a w mroku z łuków okien pohukiwały sowy.
Nazajutrz na widnokręgu od południowej strony zobaczyli tumany kurzu ciągnące się po ziemi przez długie mile. Jechali, obserwując, aż kurz zaczął się zbliżać i kapitan podniósł rękę, żeby zatrzymać kawalkadę, wyjął z sakwy starą mosiężną lunetę kawaleryjską, rozłożył ją i zlustrował powoli horyzont. Sierżant osadził konia obok i po chwili kapitan podał mu lunetę.
Stado wielkie jak diabli.
Widzi mi się, że to konie.
Jak daleko są według ciebie?
Ciężko powiedzieć.
Zawołaj Candelaria.
Sierżant odwrócił się i skinął na Meksykanina. Kiedy ten podjechał, dał mu lunetę, a on podniósł ją do twarzy, mrużąc powiekę. Potem opuścił lunetę i patrzył nieuzbrojonym okiem, wreszcie znów ją przyłożył i patrzył. A potem przyhamował konia, trzymając lunetę przy piersi jak krucyfiks.
No i?, spytał kapitan.
Meksykanin pokręcił głową.
Co to ma znaczyć, do cholery? To chyba nie bizony, co?
Nie. Zdaje mi się, że prędzej konie.
Dawaj lunetę.
Meksykanin ją oddał, a kapitan znowu zlustrował widnokrąg, potem złożył lunetę nasadą dłoni, schował z powrotem do sakwy, podniósł rękę i ruszyli.
To było bydło, muły i konie. Kilka tysięcy sztuk, sunęły ukosem ku kompanii. Późnym popołudniem pasterzy było już widać gołym okiem, garstka obdartych Indian na zwinnych konikach, pilnujących stada po bokach. Pozostali w kapeluszach, prawdopodobnie Meksykanie. Sierżant cofnął się do kapitana.
Co pan myśli?
Myślę, że to wataha pogańskich koniokradów. Oto, co myślę. A ty?
Też mi na to wygląda.
Kapitan patrzył przez lunetę. Pewno nas już zobaczyli, powiedział.
Ani chybi.
Ilu ich jest według ciebie?
Będzie parunastu.
Kapitan popukał w lunetę dłonią w rękawiczce. Nie wyglądają na zaniepokojonych, co?
Nie, panie kapitanie. Nie wyglądają.
Uśmiechnął się ponuro. Może czeka nas jeszcze mały taniec przed zachodem słońca?
Już mijały ich w całunie żółtego pyłu pierwsze sztuki stada, żylaste bydło o sterczących żebrach, o poskręcanych rogach, nigdy dwóch takich samych, i małe chude muły czarne jak węgiel, ocierające się o siebie, wystawiające kanciaste łby nad grzbiety pozostałych, a potem jeszcze więcej bydła i wreszcie pierwsi pasterze, jadący po przeciwnej stronie, odgrodzeni zwierzętami od kompanii. Za nimi nadciągnęło stado kilkuset koni. Sierżant rozglądał się za Candelariem. Cofał się wzdłuż kolumny, ale nigdzie nie mógł go znaleźć. Trącił konia piętami i ruszył na drugą stronę. Z obłoków kurzu wyłonili się teraz ostatni pastuchowie, a kapitan gestykulował i krzyczał. Konie odłączyły się od stada, a pasterze zaczęli się przedzierać ku zbrojnej kompanii, którą spotkali na stepie. Mimo kurzu widać już było wymalowane na końskich zadach szewrony i dłonie, i wschodzące słońca, i ptaki, i ryby różnego kształtu, jak stary obraz wyzierający na płótnie spod warstw nowego, i ponad dudnieniem niepodkutych kopyt słychać też było gwizd quen, piszczałek z ludzkich kości, i niektórzy jeźdźcy zaczęli wstrzymywać konie, inni kręcili się w popłochu, gdy nagle z boku całego stada natarła osławiona horda konnych włóczników i łuczników z tarczami ozdobionymi kawałkami rozbitych luster, które błyskały tysiącem nieposkładanych słońc wprost w oczy nieprzyjaciół. Liczący setki legion straszydeł, półnagich albo odzianych w szaty attyckie i biblijne, albo stroje rodem z majaków, w zwierzęce skóry i wytworne jedwabie, i strzępy mundurów wciąż zbrukane krwią poprzednich właścicieli, w kaftany zabitych dragonów, kawaleryjskie kurtki z haftkami i galonami, jeden w cylindrze, drugi z parasolką, trzeci w białych pończochach i z zakrwawionym welonem ślubnym, niektórzy w piórach żurawi albo hełmach z niewyprawionej skóry ze sterczącymi rogami bizona lub byka, jeden we fraku włożonym tył na przód, a poza tym nagi, inny w zbroi hiszpańskiego konkwistadora, napierśnik i naramienniki pogięte od ciosów maczugi albo rapiera zadanych w innym stuleciu przez ludzi, których kości dawno rozsypały się w proch, wielu z warkoczami splecionymi z włosami zwierząt, aż wlokły się po ziemi, końskie uszy i ogony barwnie przystrojone kawałkami jaskrawych tkanin, jeden na koniu, któremu cały łeb pomalowano karmazynowa czerwienią, każda twarz pstra i groteskowa od smug farby, rzekłbyś, oddział konnych klaunów, śmiertelnie zabawnych, wszyscy wyjący w barbarzyńskim języku, atakujący kompanię jak horda z piekieł straszniejszych niż czeluści ognia i siarki z chrześcijańskich podań, wrzeszczący i zawodzący, otuleni dymem jak te ulotne istoty z krain, gdzie oko się gubi, a usta drżą i ociekają śliną.
O mój Boże, powiedział sierżant.
Grad grzechoczących strzał przeszył kompanię, jeźdźcy zachwiali się w siodłach, pospadali na ziemię. Konie stawały dęba i brykały, a mongolskie hordy nadjechały z flanki, wykonały zwrot i rozpędzone natarły włóczniami.
Kompania stanęła i oddała pierwsze strzały, przez tumany kurzu przetoczyły się kłęby szarego dymu z karabinowych luf, ale w tej samej chwili włócznicy wdarli się w szyk jeźdźców. Koń osunął się pod dzieciakiem, wydając przeciągłe stęknięcie. Chłopak strzelił wcześniej i teraz klęczał na ziemi, gmerając przy ładownicy. Obok niego siedział mężczyzna ze strzałą w szyi. Był lekko pochylony, jakby w modlitwie. Dzieciak chciał wyciągnąć zakrwawiony żelazny grot, ale zobaczył, że mężczyzna przeszyty jest drugą strzałą, tkwiącą w piersi aż po lotki, i nie żyje. Wszędzie padały konie, ludzie gramolili się na nogi i zobaczył jednego, jak ładuje karabin na siedząco, a z uszu płynie mu krew, ujrzał mężczyzn z rozłożonymi rewolwerami, którzy próbowali wmontować naładowane zapasowe bębenki, widział takich, którzy się słaniali i padali na ziemię w objęcia własnych cieni, i przebitych włóczniami, chwytanych za włosy, skalpowanych na stojąco, widział rumaki bojowe tratujące leżących i małego pobielonego konika z bielmem na oku, który w półmroku kłapnął na niego pyskiem jak pies, po czym zniknął. Wydawało się, że niektórzy ranni są otępiali i pozbawieni świadomości, inni byli bladzi nawet pod warstwą kurzu, jeszcze inni robili pod siebie albo chwiejnym krokiem szli wprost na włócznie dzikusów. A teraz nawałnica gnających koni o zakrytych z boku oczach i przypiłowanych kłach i nagich jeźdźców z pękami strzał ściskanymi w zębach i tarczami połyskującymi w pyle spadła falangą na tyły rozbitej kompanii przy akompaniamencie świszczących kościanych piszczałek, i wiszący u boku rumaków, z jedną stopą w rzemiennej pętli, z małymi łukami napiętymi pod wyciągniętymi końskimi szyjami, okrążyli kompanię, wcięli się klinem, a po chwili znowu na grzbietach, jak woltyżerowie w cyrku, niektórzy z koszmarnymi obliczami wymalowanymi na piersi, tratowali spieszonych Saksonów, rażąc włóczniami i maczugami, zeskakiwali z wierzchowców z nożami w garści, biegali wokół dziwacznym kaczym truchtem jak istoty zmuszone do nieznanych form ruchu, zdzierali z trupów ubrania, chwytali za włosy, cięli po czaszkach tak samo żywych, jak i martwych kawalerzystów, wywijali w powietrzu zakrwawionymi czuprynami, kroili i siekali nagie ciała, wyrywali kończyny, odrzynali głowy, patroszyli dziwne białe tułowia, ściskali garście trzewi i genitalia, niektórzy tak wymazani krwią, jakby się w niej wytarzali niczym psy, inni dopadali umierających i gwałcili ich, krzycząc głośno do swoich pobratymców. Konie poległych wybiegały z dymu i kurzu, gnały dokoła, trzepocząc uprzężą, z rozwianymi grzywami i ślepiami zbielałymi z trwogi niczym oczy ślepców, niektóre pierzaste od strzał, niektóre przebite włóczniami, potykały się i rzygały juchą, miotając się po miejscu kaźni, a później znów nikły w półmroku. Kurz oblepiał mokre nagie czaszki oskalpowanych, z kosmykami włosów poniżej linii cięcia, i ogoleni teraz do gołej kości, leżeli w nasiąkniętym krwią pyle jak odarci z habitów i okaleczeni mnisi, i wszędzie jęczeli i bełkotali konający, rzęziły ranne konie.