V
ZABŁĄKANY NA BOLSÓN DE MAPIMÍ • SPROULE
• DRZEWO MARTWYCH DZIECI
• ŚLADY MASAKRY • SOPILOTES
• ZAMORDOWANI W KOŚCIELE
• NOC WŚRÓD UMARŁYCH • WILKI • PRACZKI U BRODU
• PIESZO NA ZACHÓD • FATAMORGANA
• SPOTKANIE Z BANDYTAMI • ATAK WAMPIRA
• KOPANIE STUDNI • ROZDROŻE NA ODLUDZIU
• CARRETA • ŚMIERĆ SPROULE'A • ARESZT
• GŁOWA KAPITANA • DAROWANE ŻYCIE
• DO CHIHUAHUA • MIASTO • WIĘZIENIE • TOADVINE
O dziwo, z zapadnięciem zmroku spośród poległych podniosła się jedna żywa dusza i oddaliła chyłkiem w poświacie księżyca. Ziemia, na której leżał, przesiąkła krwią i moczem z opróżnionych zwierzęcych pęcherzy, szedł więc przed siebie brudny i cuchnący jak smrodliwe potomstwo samej Matki Wojny. Dzicy przenieśli się na wzniesienie i widział teraz blask ich ognisk, i słyszał śpiewy, osobliwe żałobne zawodzenie w miejscu, gdzie piekli muły. Przedzierał się wśród pobladłych i poćwiartowanych, między padłymi w biegu końmi, i wytyczywszy kierunek wedle gwiazd, ruszył pieszo na południe. Noc przybierała tysiące kształtów w zaroślach, a on wpatrywał się w ziemię przed sobą. W blasku gwiazd i mdłego księżyca jego wędrująca przez ciemną pustynię sylwetka rzucała słaby cień, a na graniach wyły wilki ciągnące na północ, do miejsca, w którym dokonano rzezi. Szedł przez całą noc, ale wciąż widział ognie za plecami.
Z nadejściem dnia ruszył ku nawisom skalnym, położonym pół mili w głębi doliny. Wspinał się między rozsianymi, osuniętymi głazami, gdy usłyszał głos nawołujący gdzieś na tym odludziu. Popatrzył na równinę, ale nikogo nie zobaczył. Kiedy głos znów się rozległ, usiadł akurat, żeby odpocząć, i wtedy dostrzegł jakiś ruch na stromiźnie, obdartusa gramolącego się w jego stronę po kamiennym osypisku. Uważnie stąpał pod górę i oglądał się do tyłu. Dzieciak widział, że nie ma żadnej pogoni.
Na ramiona narzucił koc, koszulę miał podartą i ciemną od krwi, jedną ręką przyciskał drugą do piersi. Nazywał się Sproule.
Ośmiu uszło z życiem. Jego koń, poraniony kilkoma strzałami, padł pod nim w nocy, a pozostali pojechali dalej, wśród nich kapitan.
Siedzieli obok siebie między skałami i patrzyli, jak niżej dzień rozściela się po równinie.
Straciłeś wszystkie rzeczy?, spytał Sproule.
Dzieciak splunął i kiwnął głową. Spojrzał na niego.
Jak twoja ręka?
Sproule pokazał rękę. Widziałem gorsze rany, powiedział.
Siedzieli i patrzyli na bezmiar piasku, skały i wiatru.
Co to byli za Indianie?
Nie wiem.
Sproule odkaszlnął mocno w dłoń. Znów przysunął zakrwawioną rękę do piersi. Niech mnie szlag, jeśli to nie przestroga dla dobrych chrześcijan, powiedział.
Położyli się w cieniu skalnej półki, wygrzebując sobie miejsca do spania w pyle startej magmy, a po południu powlekli się w głąb doliny, podążając szlakiem wojny, i byli bardzo mali, i poruszali się bardzo powoli w bezkresie krajobrazu.
Pod wieczór znów wdrapali się na skały, a Sproule wskazał ciemną plamę na nagim licu urwiska. Wyglądała jak ślady po ognisku. Dzieciak osłonił oczy. Pofałdowane ściany wąwozu falowały w rozgrzanym powietrzu niczym marszczące się kotary.
Może to źródło, powiedział Sproule.
Strasznie tam wysoko.
Jak widzisz gdzieś bliżej inną wodę, to z chęcią się napiję.
Dzieciak spojrzał na niego i ruszyli.
Miejsce znajdowało się w skalistym zagłębieniu, a drogę do niego tarasowały odłamki skał, żużel i zeschnięta juka. W słońcu smażyły się małe czarne i oliwkowozielone krzaki. Dowlekli się nad popękane gliniaste koryto suchego strumienia. Odpoczęli i ruszyli dalej.
Źródło znajdowało się wysoko między skalnymi półkami: woda wadyczna skapująca po śliskiej czarnej skale, z kroplikiem i kamasem śmiertelnym wiszącymi w tym małym, nietrwałym ogrodzie. Woda spływała do dna wąwozu zaledwie cienką strużką, klękali więc kolejno z otwartymi ustami nad kamieniem jak dewoci u ołtarza.
Noc spędzili w płytkiej pieczarze powyżej, istnym skansenie reliktów z krzemienia i kruszywa, rozsypanych po kamiennej podłodze, do tego koraliki z muszli, wypolerowane kości i czarne kręgi po dawnych ogniskach. W chłodzie dzielili się kocem, Sproule kaszlał cicho w ciemności, czasem wstawali, by zejść i napić się wody pośród skał. Wyruszyli przed wschodem słońca i świt znów zastał ich na stepie.
Ciągnęli szlakiem wydeptanym przez zbrojną czeredę, a po południu natknęli się na muła, który padł, został dobity włócznią i porzucony, a później na następnego. Droga zwęziła się wśród skał i wkrótce doszli do drzewa obwieszonego martwymi dziećmi.
Stali jeden obok drugiego w upale, oszołomieni. Małe ofiary, siedem lub osiem, wisiały powieszone za przekłute od spodu żuchwy na nadłamanych konarach drzewa mesquite, patrząc pustymi oczodołami w nagie niebo. Łyse, blade i spuchnięte, larwy jakiejś niewyobrażalnej istoty. Włóczędzy pokuśtykali dalej, oglądając się za siebie. Nic się nie poruszyło. Po południu dotarli do wioski na stepie, gdzie nad zgliszczami wciąż unosił się dym, a śmierć zabrała wszystko. Z oddali wyglądało to jak rozpadający się piec do wypalania cegieł. Stali przed murem długą chwilę, nasłuchując w ciszy, a potem weszli.
Ruszyli powoli przez wąskie uliczki z błota. W zagrodach leżały zarżnięte kozy i owce, w błocku martwe świnie. Minęli chatynki, gdzie w drzwiach i na klepiskach pomordowani ludzie zastygli we wszystkich śmiertelnych pozach, nadzy, spuchnięci, dziwni. Znaleźli talerze z niedojedzoną żywnością i zjawił się kot, który usiadł w słońcu i patrzył na nich obojętnie, a wszędzie w nieruchomym nagrzanym powietrzu bzyczały muchy.
Z ulicy weszli na plac z ławkami i drzewami, na których siedziały sępy w czterech czarnych gromadach. Na placu leżał martwy koń, a w drzwiach kilka kur dziobało rozbryzgi porzuconego posiłku. Z dziurawych dachów pospadały tlące się zwęglone belki, w otwartych wrotach kościoła stał osioł.
Usiedli na ławce, a Sproule przycisnął ranną rękę do klatki piersiowej i zaczął się bujać w przód i w tył, mrużąc oczy w słońcu.
Co chcesz robić?, spytał dzieciak.
Napić się wody.
A poza tym?
Nie wiem.
Chcesz, żebyśmy spróbowali wrócić?
Do Teksasu?
A niby gdzie?
Nie damy rady.
Skoro tak mówisz.
A tam, mówię. Nie mam nic do powiedzenia.
Znowu zakaszlał. Siedział, trzymając się zdrową ręką za pierś, jakby próbował złapać oddech.
Co ci jest, przeziębiłeś się?
Mam suchoty.
Suchoty?
Sproule kiwnął głową. Przyjechałem tu, żeby podreperować zdrowie.