Выбрать главу

Dzieciak spojrzał na niego. Pokręcił głową, wstał i ruszył przez plac w stronę kościoła. Między kroksztynami rozsiadły się myszołowy, wziął więc kamień i rzucił, ale nawet nie drgnęły.

Cienie na placu się wydłużały, a po spalonych słońcem uliczkach sunęły małe smugi kurzu. Padlinożerne ptaki umościły się na kalenicach, rozpościerając skrzydła – mali ciemni biskupi napominający wiernych. Dzieciak wrócił na ławkę, postawił na niej nogę i oparł się na kolanie. Sproule siedział tak samo jak przedtem, ściskając ranną rękę.

Kurewska łapa daje mi popalić, powiedział.

Dzieciak splunął i spojrzał w głąb uliczki. Chyba najlepiej zostać tu na noc.

Myślisz, że tak będzie dobrze?

Czemu nie?

A jak Indianie wrócą?

Po co mieliby wracać?

A jak jednak wrócą?

Nie wrócą.

Sproule trzymał się za rękę.

Szkoda, że nie masz noża, powiedział dzieciak.

Szkoda, że ty też nie masz.

Znajdzie się mięso do zjedzenia, jakby człowiek miał nóż.

Nie jestem głodny.

Według mnie trzeba by się rozejrzeć po tych chałupach, zobaczyć, co jest w środku.

No to idź.

Musimy znaleźć kąt do spania.

Sproule spojrzał na niego. Ja nigdzie nie idę, odparł.

Dobra, rób, jak sobie chcesz.

Odkaszlnął i splunął. Tak właśnie zamiaruję.

Dzieciak odwrócił się i ruszył w głąb ulicy.

Drzwi były niskie, musiał się więc schylać, żeby nie zawadzić głową o nadproże, gdy wchodził do chłodnych izb z klepiskiem. Nie było w nich żadnych sprzętów prócz barłogów do spania i drewnianej skrzyni tu i ówdzie. Szedł od domu do domu. W jednej izbie kopciły się sczerniałe resztki małego warsztatu tkackiego. W drugiej mężczyzna, zwęglone mięso jakby naprężone, oczy ugotowane w oczodołach. W murze była wnęka, w której stały figurki świętych w ubrankach dla lalek, o jaskrawo pomalowanych, topornych twarzach wystruganych w drewnie. Ilustracje wycięte ze starego żurnala i nalepione na ścianę, mały obrazek jakiejś królowej, wróżbiarska karta, czwórka kielichów. Warkocze suszonej papryki i tykwy. Butelka z zielskiem w środku. Na dworze nagie jałowe podwórko ogrodzone kaktusami i zapadnięty okrągły piec z gliny, oblepiony czarną mazią, która drżała w promieniach wdzierającego się światła.

Znalazł gliniany dzban fasoli i suche tortille i zabrał to do domu u wylotu ulicy, gdzie wciąż kopciły się resztki dachu, podgrzał jedzenie w popiele i zjadł, siedząc w kucki jak dezerter grasujący po śmietnikach miasta, do którego zbiegł.

Kiedy wrócił, Sproule'a nie było. Wszystko dokoła okrywał cień. Dzieciak ruszył przez plac i wszedł po schodach do kościoła. W sieni stał Sproule. Z wysokich okien w zachodniej ścianie wpadały do środka długie łuki światła. Nie było ław, a na kamiennej posadzce piętrzyły się stosy oskalpowanych, nagich i częściowo zjedzonych ciał około czterdziestu dusz, które zabarykadowały się w domu bożym w poszukiwaniu ratunku przed poganami. Dzicy wybili otwory w dachu i strzelali z góry, a podłoga zasłana była teraz drzewcami strzał, które później ułamywali, żeby zedrzeć z zabitych ubrania. Ołtarze wywrócono, splądrowano tabernakulum, a wielki śpiący Bóg Meksykanów został wygnany ze swego złotego kielicha. Prymitywne obrazy świętych w ramkach wisiały przekrzywione na ścianach, jakby to miejsce nawiedziło trzęsienie ziemi, a martwy Chrystus na szklanych marach leżał roztrzaskany na podłodze prezbiterium.

Pomordowani spoczywali w wielkiej kałuży wspólnej krwi. Ścięła się jak twaróg, poznaczona śladami wilków albo psów, a z brzegu zgęstniała w coś przypominającego popękaną bordową ceramikę. Krew tworzyła na posadzce wielkie zakola, krew wciskała się między kamienne płyty i ściekała do sieni, gdzie kamień wytarty był przez stopy wiernych i ich ojców przed nimi, krew przelewała się aż na schody, skapując ze stopni wśród ciemnoczerwonych śladów padlinożerców.

Sproule odwrócił się i spojrzał na dzieciaka, jakby znał jego myśli, ale ten pokręcił głową. Muchy chodziły po odartych ze skóry, bezwłosych czerepach zabitych ludzi, muchy łaziły po ich skurczonych gałkach ocznych.

Chodź, powiedział dzieciak.

Przeszli przez plac w ostatnich promieniach słońca i zagłębili się w wąską uliczkę. W drzwiach leżało martwe dziecko, a na nim siedziały dwa myszołowy. Sproule machnął zdrową ręką, napuszyły się i zasyczały, trzepocząc niezdarnie skrzydłami, lecz nie odfrunęły.

Nazajutrz wyruszyli o pierwszym brzasku, gdy wilki wymykały się z chat, znikając we mgle spowijającej ulice. Podążyli drogą na południowy zachód, tą, którą nadjechali dzicy. Mały strumyk wśród piasku, zagajnik topól, trzy białe kozy. Przeszli bród, przy którym leżały martwe praczki.

Przez cały dzień wlekli się po terra damnata pełnej dymiących popiołów, napotykając od czasu do czasu spuchnięte sylwetki martwych mułów i koni. Pod wieczór wypili całą wodę, którą mieli. Spali w piachu, obudzili się w mroku wczesnego poranka i ruszyli dalej przez krainę popiołu, aż byli bliscy omdlenia. Po południu natknęli się na carrete przechyloną na dyszel, o wielkich kołach wyciętych z topolowych pni i przymocowanych na tybel do drewnianych osi. Wczołgali się pod nią, szukając cienia, i spali aż do zmroku, a potem ruszyli dalej.

Okrojony księżyc, który widać było na niebie przez cały dzień, zniknął, i teraz podążali pustynnym szlakiem przy blasku gwiazd, mając Plejady wprost nad głową, bardzo małe, po górskich szczytach na północy sunęła zaś Wielka Niedźwiedzica.

Moja łapa cuchnie, powiedział Sproule.

Co?

Mówię, że moja łapa cuchnie.

Chcesz, żebym ją zobaczył?

Po co? I tak nic nie poradzisz.

Dobra, rób, jak sobie chcesz.

Tak właśnie zamiaruję, odparł Sproule.

Ruszyli dalej. W nocy dwa razy usłyszeli szeleszczące w zaroślach małe żmije preriowe i się przestraszyli. Świt zastał ich na wspinaczce po łupku i rogowcu pod ścianą ciemnej monokliny, gdzie wznosiły się ostańce niczym bazaltowi prorocy, a przy drodze minęli małe drewniane krzyże wbite w kopczyki z kamieni, znaczące miejsca, gdzie wędrowców spotkała śmierć. Droga wiła się wśród wzgórz, dwaj włóczędzy wlekli się serpentynami, czerniejąc od słońca, z rozpalonymi oczami, z których kącików wytryskiwały malowane widma. Wspinali się między ocotillo i opuncje, gdzie w upale drżały i mzaziły się skały i nie było wody, tylko piaszczysty szlak, i wypatrywali czegokolwiek zielonego, co mogłoby wskazywać na wodę, ale wody nie było. Jedli palcami piniole z worka i szli dalej. W skwarze południa i aż do zmierzchu, gdy leżące jaszczurki przytulały skórzane szyje do stygnących głazów, odganiając od siebie świat półuśmiechem i ślepiami przypominającymi popękane kamienne płyty.

O zachodzie słońca weszli na grań, z której mieli widok na odległość wielu mil. Poniżej rozpościerało się ogromne jezioro, dalej w bezwietrznym wycinku wody wznosiły się niebieskie góry, i jeszcze sylwetka kołującego jastrzębia, i drzewa migoczące w upale, i odległe miasto, bardzo białe na tle ocienionych błękitnych wzgórz. Usiedli i patrzyli. Widzieli, jak na zachodzie słońce nurkuje za poszarpaną krawędzią ziemi, zobaczyli jego blask za górami, widzieli, jak ciemnieje tafla jeziora i rozpuszcza się na niej odbicie miasta. Spali wśród skał, na plecach, niczym martwi ludzie, a rankiem, kiedy wstali, nie było miasta, nie było drzew ani jeziora, tylko jałowa równina.

Sproule jęknął i osunął się między skały. Dzieciak spojrzał na niego. Pod dolną wargą miał bąble, ręka pod podartą koszulą była spuchnięta, a spomiędzy ciemniejszych plam krwi przesączało się jakieś paskudztwo. Odwrócił się i znów spojrzał w dół.

Tam ktoś jedzie, powiedział.

Sproule nie zareagował. Dzieciak znowu na niego spojrzał. Nie kłamię.