Indianie, odparł Sproule. Nie tak?
Nie wiem. Za daleko, żeby rozpoznać.
Co zamiarujesz?
Nie wiem.
Gdzie się podziało jezioro?
A bo ja wiem?
Przecież obaj widzieliśmy.
Ludzie widzą, co chcą widzieć.
No to jak to jest, że teraz go nie widzę, co? Bo cholernie chciałbym zobaczyć.
Dzieciak spojrzał na równinę poniżej.
A jak to są Indianie?, spytał Sproule.
Pewnikiem są.
To gdzie się schowamy?
Dzieciak splunął gęstą śliną i otarł usta wierzchem dłoni. Spod głazu wypełzła jaszczurka, przykucnęła na małych łokciach nad plwociną, wypiła ją i wróciła pod skałę, zostawiając na piasku ledwo widoczną plamę, która prawie natychmiast znikła.
Czekali cały dzień. Dzieciak robił wypady do kanionu w poszukiwaniu wody, ale żadnej nie znalazł. Na tym czyśćcowym odludziu nie poruszało się nic prócz mięsożernego ptactwa. Wczesnym popołudniem dostrzegli poniżej, na serpentynie, jeźdźców wjeżdżających na górę. Byli to Meksykanie.
Sproule siedział z nogami wyciągniętymi do przodu. Martwiłem się, czy mi stare buty wytrzymają, powiedział. Podniósł głowę. No dalej, uciekaj, ratuj się. Machnął ręką.
Leżeli w płytkim cieniu pod skalną półką. Dzieciak milczał. Nie minęła godzina, a usłyszeli głuchy grzechot kopyt pośród głazów i brzęk uprzęży. Pierwszym koniem, który wyłonił się zza występu skalnego i ruszył przez wąski przesmyk między skałami, był duży gniadosz kapitana, dźwigający na grzbiecie jego siodło, ale nie dźwigający jego samego. Dwaj włóczędzy stanęli przy drodze. Wjeżdżając w cień, konni wyglądali na spieczonych i skonanych, siedzieli na wierzchowcach, jakby nic nie ważyli. Było ich siedmiu, może ośmiu. Mieli kapelusze z szerokim rondem i skórzane kamizelki, na łękach siodeł trzymali escopetas, a gdy sunęli obok, przywódca skinął smętnie głową im obu z wysokości kapitańskiego konia, dotknął ronda kapelusza, po czym powlekli się dalej.
Sproule i dzieciak patrzyli. Dzieciak krzyknął, a Sproule zaczął niezdarnie dreptać za końmi.
Jeźdźcy słaniali się, kołysali jak pijani. Głowy kiwały im się na ramionach. Ich rechot pobrzmiewał echem wśród skał. Zawrócili konie, przystanęli i patrzyli na włóczęgów, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
Qué quiere?, spytał przywódca.
Zachichotali i poklepali jeden drugiego. Dźgnęli konie piętami i zaczęli jeździć dokoła bez celu. Przywódca zwrócił się do dwóch stojących na ziemi.
Buscan a los indios?
Wtedy paru zsiadło, zaczęli się nawzajem obejmować i bezwstydnie płakać. Przywódca spojrzał na nich i uśmiechnął się, ukazując wielkie białe zęby, stworzone do pożerania.
Wariaci, powiedział Sproule. To wariaci.
Dzieciak spojrzał na przywódcę. Dałbyś może trochę wody?, spytał.
Tamten załkał, robiąc smutną minę. Wody?, powtórzył.
Nie mamy co pić, rzekł Sproule.
Ależ przyjacielu, jakżeby nie dać? Tak sucho.
Sięgnął za plecy, a jeźdźcy, podając sobie bukłak z rąk do rąk, wcisnęli mu go w dłoń. Potrząsnął nim i podał go dzieciakowi. Dzieciak wyjął korek, napił się, zastygł bez tchu, a potem znowu się napił. Przywódca wyciągnął rękę i puknął dłonią w bukłak. Basta, powiedział.
Dzieciak żłopał. Nie dostrzegając, że twarz jeźdźca pociemniała. Mężczyzna wysunął jedną nogę ze strzemienia i precyzyjnym kopnięciem wytrącił dzieciakowi bukłak z rąk, zostawiając go na moment zastygłego w pozie wołania, podczas gdy bukłak pofrunął wysoko, obrócił się w powietrzu, rozbryzgi wody błysnęły w słońcu, i spadł z grzechotem na kamienie. Sproule pokuśtykał, chwycił go z ziemi i zaczął pić, spoglądając nad szyjką. Jeździec i dzieciak patrzyli na siebie. Sproule usiadł, dysząc i kaszląc.
Dzieciak wgramolił się po kamieniach i wziął od niego bukłak. Przywódca trącił wierzchowca kolanem, wyciągnął spod nogi szablę i nachyliwszy się, wsunął ostrze pod rzemień i uniósł na nim bukłak. Koniec szabli, z płazem omotanym rzemieniem, znalazł się dwa cale od twarzy dzieciaka. Dzieciak zamarł. Przywódca uniósł delikatnie bukłak z jego rąk i zsunął go po ostrzu, aż znalazł się u jego boku. Odwrócił się z uśmiechem do swoich ludzi, a ci zaczęli wyć i okładać się nawzajem pięściami jak małpy.
Zakołysawszy wiszącym na sznurku korkiem, podrzucił go i wcisnął na miejsce nasadą dłoni. Rzucił bukłak mężczyźnie za plecami i spojrzał na włóczęgów. Czego wy się nie chować?, spytał.
Przed tobą?
Przed ja.
Pić nam się chciało.
Bardzo się chciało, hę?
Nie odpowiedzieli. Przywódca pukał lekko płazem szabli w łęk siodła i wydawało się, że układa w głowie słowa. Nachylił się trochę. Owce zgubi się w górach, powiedział. One woła. Czasem matka przyjdzie. Czasem wilk. Uśmiechnął się do nich, podniósł szablę, wsunął ją pod nogę, zwinnie obrócił gniadosza i pokłusował między konie z tyłu, a jego ludzie wskoczyli na siodła, ruszyli za nim, i po chwili wszyscy zniknęli.
Sproule siedział nieruchomo. Dzieciak spoglądał na niego, ale on patrzył w bok. Był ranny w kraju nieprzyjaciół, daleko od domu, i choć jego oczy dostrzegały obce skały wokół, wydawało się, że kryjąca się za nimi większa pustka pożera jego duszę.
Zeszli z góry, zsuwając się na wyciągniętych rękach po głazach, a ich cienie wykrzywiały się na nierównym terenie jak istoty poszukujące własnych kształtów. O zmierzchu dotarli na dno doliny i ruszyli przez stygnącą niebieską krainę, góry na zachodzie linią wystrzępionych tabliczek osadzonych końcami w ziemi, suche zarośla splątane i skłębione od podmuchów wiejącego znikąd wiatru.
Szli dalej aż do zmroku i spali w piachu jak psy, i właśnie wtedy coś czarnego wychynęło ze spowitej nocą ziemi i przysiadło na piersi Sproule'a. Pełzło po nim, utrzymując równowagę za pomocą błoniastych skrzydeł rozpiętych na wydłużonych palcach. Pomarszczona psia morda, mała i wredna, nagie wargi wykrzywione w straszliwym uśmiechu i zęby, jasnoniebieskie w blasku gwiazd. Nachyliło się. Zrobiło dwa wąskie nacięcia w szyi i złożywszy skrzydła, zaczęło pić krew.
Zbyt zachłannie. Sproule się obudził i podniósł rękę. Wrzasnął. Nietoperz pomłócił skrzydłami, wczepiając się w jego pierś, wyprostował się, syknął i mlasnął zębiastą paszczą.
Dzieciak już się zerwał i chwycił kamień, ale nietoperz odskoczył i zniknął w mroku. Sproule ściskał się za szyję i bełkotał coś histerycznie, a gdy zobaczył stojącego nad nim dzieciaka, wyciągnął do niego zakrwawione ręce, jakby w oskarżycielskim geście, po czym zakrył nimi uszy i wydał z siebie skowyt, którego najwyraźniej sam nie chciał słyszeć, wyrażający wściekłość zdolną zszyć cezurę w tętnie świata. Ale dzieciak tylko splunął w ciemną przestrzeń między nimi. Znam takich jak ty, powiedział. Każdy kłopot z tobą to kłopot przez ciebie.
Rano dotarli nad koryto wyschniętego strumienia i dzieciak ruszył wzdłuż brzegu, szukając jakiejś kałuży albo dziury w ziemi, ale niczego nie znalazł. Wypatrzył zagłębienie w korycie i zaczął kopać kością, gdy wbił się na głębokość dwóch stóp, piasek zwilgotniał, a potem, nieco niżej, zaczęła przesączać się woda, wypełniając żłobienia, które zrobił palcami. Zdjął koszulę, wcisnął ją w piach i patrzył, jak ciemnieje, patrzył, jak woda wznosi się powoli przez fałdy tkaniny, aż zebrało się parę łyków, i wtedy wsunął głowę do dołka i zaczął pić. A potem usiadł i obserwował, jak znów się napełnia. Robił tak przez ponad godzinę. Wreszcie włożył koszulę i ruszył z powrotem wzdłuż strumienia.
Sproule nie chciał zdjąć koszuli. Próbował siorbać wodę, ale tylko nałykał się piachu.