Kiedy powóz odjechał, włożyli z powrotem kapelusze i ruszyli dalej. Psy stały złączone tyłem. Dwa inne siedziały nieco dalej, przykucnąwszy miękko, szkielety w wyleniałej obwisłej skórze patrzące na sczepioną parę, a potem na więźniów pobrzękujących kajdanami na ulicy. Wszystko lekko drżące w upale, te formy życia jak powściągnięte cuda. Niewyraźne podobizny przywołane pogłoską, podczas gdy same rzeczy już dawno zatarły się w ludzkim umyśle.
Wybrał sobie siennik między Toadvine'em a takim drugim z Kentucky, weteranem wojennym. Tamten wrócił po jakąś ciemnooką piękność, którą zostawił tutaj przed dwoma laty, kiedy armia pod komendą Doniphana pociągnęła na wschód do Saltillo, a oficerowie musieli odpędzać setki młodych dziewcząt przebranych za chłopców, które szły w ślad za wojskiem. Teraz stawał samotnie na ulicy, skuty kajdanami i osobliwie przygasły, patrząc w dal ponad głowami mieszkańców, a nocą opowiadał im o swoich latach na zachodzie, bojownik o dobrym sercu, małomówny mężczyzna. Był w Mier, gdzie walczyli, aż dreny, rynsztoki i rynny pod azoteami spływały galonami krwi, i opowiedział im, jak stare, kruche hiszpańskie dzwony rozpryskiwały się od trafień i jak siedział pod murem, ze strzaskaną nogą wyciągniętą na kocich łbach, słuchając słabnącej kanonady, i jak w tej dziwnej zapadającej ciszy zaczęło narastać dudnienie, które najpierw wziął za grzmot, aż nagle zza rogu ukazała się kula armatnia, niczym miska turlała się po bruku,
potoczyła ulicą i znikła z oczu. Opowiedział, jak zdobyli miasto Chihuahua, bojownicy walczący w łachmanach i gaciach, i jak kule armatnie z czystej miedzi koziołkowały po trawie niczym rozpędzone słońca, i nawet konie nauczyły się odskakiwać albo przepuszczać je między nogami, i jak miejskie damy jeździły powozami na wzgórza, gdzie urządzały pikniki i skąd obserwowały bitwę, i jak nocą, siedząc przy ogniskach, słyszeli jęki konających na równinie, a w świetle latarni widzieli wóz z trupami snujący się dokoła jak karawan z przedpiekla.
Żołędzi mieli pod dostatkiem, opowiadał weteran, ale nie nadawali się do walki. Symulowali. Słyszało się, że dowódcy przykuwali ich łańcuchami do łóż armat, całe działony, i tak dalej, ale jeżeli tak było, to ja tego nie widziałem. Napchaliśmy prochu do zamków. Wysadziliśmy te ich bramy. Szczur obdarty ze skóry wygląda lepiej, niż wyglądali tamci w środku. Tak białych Meksykanów nigdy nie zobaczycie. Rzucili się na kolana, obcałowywali nas po nogach i takie tam. Stary Bill wypuścił wszystkich. Niech to szlag, nie miał pojęcia, co nawyprawiali. Tylko zabronił im kraść. No ale wiadomo, pokradli wszystko, co wpadło im w łapy. Kazał wybatożyć dwóch i nazajutrz pomarli z ran, i następnego dnia uciekła gromada z mułami, i Bill powywieszał tych głupców. No i też zdechli. Nigdy nie myślałem, że sam się tu znajdę.
Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami przy blasku świec, jedząc palcami z glinianych misek. Dzieciak podniósł głowę. Wskazał miskę.
Co to?, spytał.
Najprzedniejsza wołowina, synu. Z corridy. Dostajesz to w niedzielę wieczór.
Lepiej żuj porządnie. Nie daj pokazać po sobie, żeś słaby.
Żuł. Żuł i opowiedział im o spotkaniu z Komańczami, a oni żuli, słuchali i kiwali głowami.
Rad jestem, że ominął mnie ten taniec, powiedział weteran. Bo te Komańcze to straszliwie okrutne skurwysyny. Znałem takiego jednego, był z Llano, blisko holenderskich osad, złapali go, zabrali mu konia i wszystko. Zostawili, żeby wracał piechotą. Sześć dni później doczołgał się goły do Fredericksburga, a wiecie, co się okazało, że mu zrobili? Oderżnęli podeszwy stóp.
Toadvine pokręcił głową. Wskazał weterana. Szczurodziad ich zna, powiedział dzieciakowi. Bił się z nimi. Co nie, Dziadu?
Weteran machnął ręką. Ubiłem paru, co nam konie kradli, nic więcej. Pod Saltillo. Wielka mi rzecz. Tam niedaleko była taka jaskinia, co w niej Lipanowie chowali swoich zmarłych. Leżało tam chyba z tysiąc Indian. W najlepszych strojach i kocach, i w ogóle. Z łukami i nożami, i co tam mieli. Z paciorkami. Meksykanie pokradli wszystko. Rozebrali ich do gołego. Wzięli, co się dało. Całych Indian pozabierali do domu i postawili ich sobie w kącie, ślicznie wystrojonych, ale zaczęli się psuć, jak ich zabrano z tego powietrza w jaskini, no i trzeba było ich wyrzucić. Na samym końcu wlazło tam paru Amerykanów i oskalpowali tych, co jeszcze zostali, i chcieli sprzedać te
skalpy w Durango. Nie wiem, czy im się poszczęściło. Myślę sobie, że niejeden z tych Indiańców leżał tam ze sto lat.
Toadvine wygrzebywał zwiniętą tortillą tłuszcz z miski. W blasku świecy spojrzał zmrużonymi oczami na dzieciaka. Jak myślisz, ile byśmy dostali za zęby Mosiądzęba?, spytał.
Widzieli złachmanionych awanturników ze stanów, pędzących muły po ulicach w drodze na południe szlakiem wiodącym przez góry nad ocean. Widzieli poszukiwaczy złota. I wędrownych degeneratów sunących na zachód niczym heliotropiczna plaga. Kiwali więźniom głowami, zagadywali do nich albo rzucali im na ulicy tytoń i monety.
Widzieli czarnookie dziewczęta o pomalowanych twarzach, palące małe cygara. Szły pod rękę, posyłając im śmiałe spojrzenia. Widzieli samego gubernatora, wyprężonego w urzędowej pozie w przysłoniętym jedwabiem oknie dwukółki, klekoczącej od bramy pałacowego dziedzińca, a jednego dnia zobaczyli bandę nikczemników na niepodkutych indiańskich koniach, ciągnęli podpici ulicami, zarośnięci barbarzyńcy odziani w zwierzęce skóry zszyte ścięgnami, z bronią wszelkiego typu, ciężkie rewolwery, noże traperskie wielkości pałasza i krótkie dubeltówki z lufami, w których zmieściłby się kciuk, uprząż wykończona ludzką skórą, uzdy uplecione z ludzkich włosów i ozdobione ludzkimi zębami, jeźdźcy w szkaplerzach i naszyjnikach z wysuszonych i sczerniałych ludzkich uszu, konie wredne,
o wściekłych ślepiach, za nimi gromada półnagich dzikusów, niebezpieczne, brudne bestie kiwające się w siodłach, wszyscy razem jak widma z pogańskiej krainy, gdzie oni i im podobni żywią się ludzkim mięsem.
Wśród nich, wyróżniając się okazałą posturą i nagą dziecięcą twarzą, jechał sędzia. Miał zarumienione policzki i uśmiech na ustach, kłaniał się i uchylał brudnego kapelusza na widok dam. Sklepienie jego ogromnej głowy było oślepiająco białe i tak idealnie okolone, jakby pomalowane farbą. On i cuchnąca plugawa horda przetoczyli się przez oszołomione ulice i zatrzymali przed pałacem gubernatora, gdzie przywódca, mały czarnowłosy człowieczek, kopnął butem w drewnianą bramę, aby ich wpuszczono. Brama natychmiast się otwarła i wjechali, wszyscy do ostatniego, a zaraz potem się zatrzasnęła.
Panowie, odezwał się Toadvine. Wiem, co się święci, i ręczę wam za to własnym dupskiem.
Nazajutrz sędzia w towarzystwie innych stał na ulicy, paląc cygaro i kołysząc się na piętach. Na nogach miał solidne buty z kozłowej skóry i wpatrywał się w jeńców, gdy na klęczkach wybierali gołymi rękoma brudy z rynsztoku. Dzieciak patrzył na niego. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, sędzia wyjął cygaro z ust i się uśmiechnął. Albo tak się wydawało. A potem znowu wetknął cygaro między zęby.
Tego samego wieczoru Toadvine zwołał ich, kucnęli przy murze i zaczęli szeptać.
Nazywa się Glanton, oznajmił. Ma umowę z Triasem. Płacą mu sto dolarów od skalpu i tysiąc za głowę Gómeza. Powiedziałem
mu, że jest nas trzech. Panowie, lada chwila wyrwiemy się z tego szamba.
Nie mamy ekwipunku.
Wie o tym. Powiedział, że potrzebuje każdej pary pewnych rąk, więc odliczy to z naszej części łupów. Macie się zachowywać, jakbyście od takiego srajdka zabijali Indian, bo zaręczyłem, że jesteśmy najlepsi.
Trzy dni później wyruszyli gęsiego ulicami razem z gubernatorem i jego świtą, gubernator na jasnosiwym ogierze, zabójcy na małych bitewnych konikach, uśmiechnięci i rozdający ukłony, śliczne ciemnoskóre dziewczęta rzucały im kwiaty z okien, niejedna przesyłała całusa, obok biegli mali chłopcy, starcy wymachiwali kapeluszami, krzycząc hurra!, a pochód zamykali Toadvine, dzieciak i weteran, ten ostatni ze stopami wtulonymi w tapaderas wiszące przy ziemi, bo nogi miał tak długie, a jego koń tak krótkie. Na skraju miasta, obok starego kamiennego akweduktu, podczas prostej ceremonii gubernator dał im swoje błogosławieństwo i wypił za ich zdrowie i powodzenie wyprawy, a potem ruszyli drogą w głąb kraju.