Выбрать главу

i jeszcze innych racji z wielką uwagą, a kiedy sędzia skończył, zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę.

Jackson go zignorował. Spojrzał na sędziego.

Coś mu powiedział, Holden?

Lepiej go nie obrażaj, człowieku.

Coś mu powiedział?

Twarz sierżanta spochmurniała. Sędzia wziął go za ramiona, nachylił się i szepnął mu coś do ucha, a on skinął głową, cofnął się o krok i zasalutował Murzynowi.

Holden, coś ty mu powiedział?

Że w twoich stronach nie ma zwyczaju podawania rąk.

Wcześniej. Coś mu powiedział wcześniej?

Sędzia się uśmiechnął. Nie zachodzi potrzeba, odparł, aby wszyscy obecni mieli świadomość faktów dotyczących ich własnego przypadku, albowiem niezależnie od ich zdolności rozumienia bądź jej braku historia ostatecznie i tak wchłonie ich czyny. Zgodne z poczuciem słuszności jest wszakże, by fakty te – w tej mierze, w jakiej bez trudu można tego dokonać – znalazły upamiętnienie w naocznym świadectwie osób trzecich. Sierżant Aguilar jest taką właśnie osobą, wszelka ujma zaś dla reprezentowanego przez niego urzędu ma ledwie drugorzędne znaczenie w porównaniu z zawiłościami protokołu wyższej rangi, nakazanego nieodwołalnym wyrokiem absolutnego przeznaczenia. Słowa to rzeczy. Nie można zatem odebrać mu słów, których jest posiadaczem. Autorytet tych słów wykracza poza jego nieznajomość ich sensu.

Murzyn się pocił. Ciemna żyła pulsowała w jego skroni jak lont. Kompania słuchała sędziego w milczeniu. Paru się uśmiechnęło. Skretyniały zabójca z Missouri zarżał cicho jak astmatyk. Sędzia znów odwrócił się do sierżanta i zaczął z nim rozmawiać, potem obaj podeszli do skrzyni na dziedzińcu i sędzia zaprezentował mu jeden z rewolwerów, z wielką cierpliwością objaśniając zasady jego działania. Żołnierze podnieśli się i stali wyczekująco. W bramie sędzia odliczył parę monet dla sierżanta i oficjalnie uścisnął dłoń wszystkim jego obdartym podkomendnym, komplementując ich wojskową prezencję, po czym oddział pomaszerował ulicą.

W południe tego samego dnia łowcy przygód wyjechali z miasta, każdy uzbrojony w dwa rewolwery, i jak już mówiono, ruszyli w głąb kraju.

* * *

Czujki wróciły pod wieczór i wtedy po raz pierwszy tego dnia wszyscy zsiedli z koni i odprowadzili je do płytkiej niecki, w której Glanton naradzał się ze zwiadowcami. A potem jechali aż do zmroku, po czym rozłożyli się obozem. Toadvine, weteran i dzieciak przykucnęli nieopodal ognisk. Nie wiedzieli, że wcielono ich do kompanii na miejsce trzech mężczyzn poległych na pustyni. Patrzyli na grupkę Delawarów, którzy też trzymali się z boku, przycupnąwszy na piętach: jeden tłukł kamieniem fasolę zawiniętą w skórę, pozostali wpatrywali się w ogień oczami czarnymi jak wyloty luf. W nocy dzieciak

zobaczył, że jeden z nich szpera dłonią w czystych popiołach, szukając węgielka do zapalenia fajki.

Wstali przed brzaskiem i gdy tylko zrobiło się jasno na tyle, że było cokolwiek widać, osiodłali wierzchowce i zebrali się do drogi. O świcie poszarpane góry miały kolor czystego błękitu, wszędzie wokół świergotały ptaki, a słońce, gdy już wzeszło, przydybało księżyc na zachodzie, aż oba zastygły naprzeciw siebie nad ziemią, słońce rozżarzone do białości, księżyc jego bladą repliką, jak wyloty tego samego tunelu, poza którymi płoną światy wymykające się wszelkim rachubom. Gdy przy cichym szczęku broni i pobrzękiwaniu wędzideł jeźdźcy wyłonili się gęsiego spośród drzew mesquite i ognika szkarłatnego, słońce wspięło się wyżej, księżyc zaszedł, a z koni i mokrych od rosy mułów, tak samo jak z ich cieni, zaczęła unosić się para.

Toadvine spiknął się z uciekinierem z Ziemi van Diemena, niejakim Bathcatem, który przybył na zachód jako zbieg. Z urodzenia był Walijczykiem, u prawej dłoni miał tylko trzy palce i brakowało mu zębów. Być może w Toadvinie dostrzegł bratnią duszę uciekiniera – pozbawionego uszu i napiętnowanego żelazem przestępcę, który w życiu dokonywał podobnych wyborów jak on – bo zaproponował mu zakład o to, który z Jacksonów zabije którego.

Nie znam tych dwóch, odparł Toadvine.

Ale jak ci się widzi?

Splunął cicho w bok i spojrzał na Bathcata. Nie mam ochoty na zakłady.

Nie lubisz hazardu?

Zależy od hazardu.

Smoluch załatwi tamtego. Ile stawiasz?

Toadvine patrzył na Bathcata. Naszyjnik z ludzkich uszu, który nosił, wyglądał jak warkocz czarnych suszonych fig. Mężczyzna był wielki, grubo ciosany, z jedną powieką opadającą na oko, w miejscu gdzie nóż przeciął nerwy, i wyekwipowany w rzeczy różnego autoramentu, kunsztowne przemieszane z tandetą. Na nogach miał solidne buty i nosił piękny karabin z okuciami z niemieckiego srebra, ale broń była wciśnięta w oderwaną cholewę buta, koszula podarta, a kapelusz cuchnął.

Jeszcześ nie polował na tubylców, powiedział Bathcat.

Kto tak mówi?

Wiem.

Toadvine milczał.

Zobaczysz, jakie żwawe z nich ludki.

Podobno.

Vandiemenlander się uśmiechnął. Wiele się zmieniło, powiedział. Jak pierwszy raz się znalazłem w tym kraju, to dzicy z San Saba ledwo co widzieli białego. Przyjeżdżali do naszych obozowisk, dzieliliśmy się z nimi żarciem, a oni nie mogli oczu oderwać od naszych noży. Drugiego dnia przyjechali z całym tabunem koni, żeby z nami handlować. Nie wiedzieliśmy, czego chcą. Mieli własne noże, takie jakie mieli. Ale widzisz, chodziło o to, że nigdy wcześniej nie widzieli pokrojonych kości w żarciu.

Toadvine zerknął na czoło mężczyzny, ale kapelusz opadał mu prawie na oczy. Vandiemenlander uśmiechnął się i przesunął lekko kapelusz kciukiem do góry. Otok odcisnął się na czole jak blizna, jednak innych piętn nie było. Tylko na wewnętrznej stronie przedramienia miał wytatuowany numer, który Toadvine widział u niego w łaźni w Chihuahua, a potem znów zobaczy, gdy będzie odcinał jego tułów z przekłutymi piętami z gałęzi drzewa na odludziu Primeria Alta jesienią tego samego roku.

Przedzierali się wśród opuncji i miękolczy, karlim lasem ciernistych roślin, przez kamienny rozstęp w górach i dalej w dół, między kwitnącą bylicą i aloesem. Przecięli szeroką równinę porośniętą pustynną trawą usianą juką. Na stokach piętrzyły się szare kamienne ściany ciągnące się wzdłuż grani aż po step, gdzie leżały w postaci rozkruszonych zwałów. Nie odpoczęli w południe, nie odbyli sjesty. Bawełniane oko księżyca rozsiadło się w biały dzień w gardzieli pośród gór na wschodzie, a oni wciąż jechali, gdy wyprzedziło ich na swym północnym południku, rysując na równinie poniżej niebieską kameę przedstawiającą strasznych pielgrzymów, którzy przy szczęku ekwipunku sunęli na północ.

Noc spędzili w zagrodzie przy hacjendzie, gdzie przez cały czas doglądali ognisk płonących na tarasach i dachach. Dwa tygodnie wcześniej została tutaj wymordowana własnymi motykami, a potem częściowo pożarta przez świnie gromada campesinos, Apacze zaś, którzy tego dokonali, spędzili cały inwentarz zdolny do wędrówki i znikli między wzgórzami.

Glanton kazał zarżnąć kozę w zagrodzie, konie płoszyły się i dygotały na ten widok, a mężczyźni przykucnęli w migoczącym blasku ognisk, upiekli mięso, zjedli je, nadziewając na noże, wytarli palce we włosy i zawinęli się do snu na klepisku.