Выбрать главу

O zmierzchu trzeciego dnia wjechali do miasteczka Corralitos, konie szurały kopytami w spiekłym popiele, a słońce przeświecało na czerwono przez dym. Na tle popielatego nieba ciągnęły się rzędem kominy, w mroku schodzącym ze wzgórz jarzyły się koliste ognie w ceramicznych piecach. Za dnia padało i rozświetlone okna małych domków z gliny odbijały się teraz w kałużach na zalanej drodze, z której podniosły się ociekające wodą duże wieprze, jęczące na widok nadjeżdżających koni jak durne demony wygnane z bagien. Domy miały otwory strzelnicze i szańce, a powietrze przesycały opary arszeniku. Ludzie wyszli na ulice, żeby zobaczyć Teksańczyków, jak ich nazywano, i stanęli uroczyście wzdłuż trasy ich przejazdu, z lękiem, z zadziwieniem zauważając najmniejszy gest.

Rozłożyli się obozem na rynku, osmolili pnie topól ogniskami i spłoszyli śpiące ptaki, a płomienie rozświetlały udręczone miasto aż po jego najciemniejsze zakamarki, przyciągając nawet ślepców, którzy dreptali z rękami wyciągniętymi przed siebie ku złudzeniu dnia. Glanton i sędzia w asyście braci Brown pojechali do hacjendy generała Zuloagi, gdzie przywitano ich kolacją. Noc minęła bez incydentu.

Rano, gdy osiodłali konie i zebrali się na placu, gotowi do drogi, podeszła do nich rodzina wędrownych kuglarzy

poszukująca eskorty, żeby bezpiecznie dotrzeć do miasteczka Janos. Glanton popatrzył na nich z czoła kolumny. Mężczyzna, jego żona, dorosły chłopak i dziewczyna, z dobytkiem upchanym w wiklinowych koszach przywiązanych do grzbietów trzech osłów. Mieli na sobie cyrkowe kostiumy z wyhaftowanymi gwiazdami i półksiężycami, ale barwne kiedyś stroje były teraz wypłowiałe i pobielałe od kurzu z drogi i wszyscy razem wyglądali jak grupka zwykłych włóczęgów zabłąkanych na tej niegodziwej ziemi. Starszy mężczyzna zrobił krok do przodu i wziął konia Glantona za uzdę.

Zabieraj łapska, powiedział Glanton.

Mężczyzna nie mówił po angielsku, ale spełnił polecenie. Zaczął wyłuszczać swoją sprawę. Gestykulował, wskazywał na rodzinę. Glanton patrzył na niego, ale kto wie, czy w ogóle słuchał. Obrócił się i zerknął na chłopca, potem na kobietę i dziewczynę, wreszcie znów spojrzał na mężczyznę.

Coście za jedni?, spytał.

Tamten nastawił ku niemu ucha i patrzył z rozdziawionymi ustami.

Pytam, coście za jedni? Komedianci?

Zerknął ponownie na swoją rodzinę.

Komedianci, stwierdził Glanton. Bufones.

Mężczyzna się rozpogodził. Si, odparł. Sí, bufones. Odwrócił się do chłopca. Casimero! Los perros!

Chłopiec podbiegł do jednego z osłów i zaczął szperać wśród tobołków. Wyjął parkę łysych zwierzątek z nietoperzymi uszami,

niewiele większych od szczurów, o jasnobrązowym umaszczeniu, podrzucił je do góry i złapał w dłonie, a wtedy zaczęły kręcić bezmyślne piruety.

Mire, mire!, wołał mężczyzna. Pogmerał w kieszeniach i chwilę później już żonglował przed koniem Glantona czterema drewnianymi kulami. Wierzchowiec prychnął i podniósł łeb, Glanton zaś nachylił się z siodła, splunął i otarł usta wierzchem dłoni.

Co za pokraczne gówno, powiedział.

Mężczyzna żonglował, wołając przez ramię do żony i córki, psy pląsały, obie kobiety szykowały się do występu, gdy nagle Glanton rzekł:

Daruj sobie te gówniane popisy. Chcecie z nami jechać, to szorujcie na koniec. Nic nie obiecuję. Vamonos.

Ruszył. Kompania pociągnęła za nim ze szczękiem ekwipunku, a żongler rzucił się biegiem, popędzając kobiety do osłów, chłopiec zaś zastygł z szeroko otwartymi oczami, trzymając psy pod pachą, aż wreszcie ojciec do niego zagadał. Przejechali wśród plugastwa, obok wielkich hałd żużlu i odpadów. Mieszkańcy patrzyli na ich odjazd. Niektórzy mężczyźni trzymali się za ręce jak kochankowie, a małe dziecko prowadziło na sznurku ślepca do lepszego punktu obserwacyjnego.

* * *

W południe przekroczyli kamieniste koryto rzeki Casas Grandes i ruszyli terasą wzdłuż nędznego strumyka, obok zakątka pełnego kości, gdzie przed paroma laty meksykańscy żołnierze dokonali rzezi obozujących Apaczów, mężczyzn,

kobiet i dzieci, kości i czaszki rozsypane po terasie na długości pół mili, małe kończyny i bezzębne papierowe czaszki niemowląt jak ossatura małpek w miejscu zadanej śmierci, resztki zbutwiałych koszyków i kawałki rozbitych garnków pośród żwiru. Jechali dalej. Rzeczka płynęła w soczystozielonym korytarzu drzew, ciągnącym się od nagich gór. Na zachodzie widać było postrzępiony Carcaj, a na północy wierzchołki Animas, niewyraźne i niebieskie.

Tego wieczora biwakowali na smaganym wiatrem płaskowyżu pośród sosen jednoigielnych i jałowca, w mroku ognie kłaniały się z wiatrem, a w zaroślach mknęły łańcuchy gorących iskier. Kuglarze rozładowali osły i zaczęli rozstawiać duży szary namiot. Płótno pomazane tajemnymi znakami łopotało, wzdymało się, rosło i owijało wokół nich. Dziewczyna położyła się na ziemi, trzymając je za jeden róg. Zaczęła się ślizgać po piasku. Żongler stawiał małe kroki. Kobieta miała zacięte spojrzenie w blasku ognia. Na oczach kompanii cała czwórka, uczepiona furczącego płótna, została porwana w mrok, poza zasięg światła, wprost na smaganą wiatrem pustynię, niczym suplikanci u rąbka szaty jakiejś dzikiej i gniewnej bogini.

Wartownicy zobaczyli, jak namiot odfruwa z furią w noc. Kuglarze wrócili, kłócąc się między sobą, a mężczyzna znów poszedł na skraj poświaty i spojrzał we wściekłą czerń, przemówił do niej, wygrażał pięścią i zrezygnował dopiero wtedy, gdy kobieta wysłała po niego chłopca. Usiadł, wpatrując się w

płomienie, rodzina zaś się rozpakowywała. Patrzyli na niego niepewnie. Glanton też na niego patrzył.

Pajac, powiedział.

Żongler podniósł wzrok. Wskazał siebie palcem.

Tak, ty.

Wstał i przydreptał do Glantona. Ten palił cienkie czarne cygaro. Spojrzał na żonglera.

Przepowiadasz przyszłość?

Mężczyzna miał rozbiegane oczy. Cómo?, spytał.

Glanton włożył cygaro do ust i zaczął naśladować dłońmi rozdawanie kart. La baraja, rzekł. Para adivinar la suerte.

Żongler zamachał jedną ręką. Sí, sí, odparł, kiwając gwałtownie głową. Todo, todo. Wyprostował jeden palec, a potem odwrócił się i ruszył do skarbnicy tandety zdjętej częściowo z osłów. Gdy wrócił, uśmiechał się grzecznie i zręcznie tasował karty.

Venga, zawołał. Venga.

Kobieta ruszyła za nim. Żongler przykucnął przed Glantonem i odezwał się do niego niskim głosem. Obrócił się i spojrzał na kobietę, przeczesał palcem karty, podniósł się, wziął ją za rękę, odprowadził po trawie daleko od ognia i posadził na ziemi twarzą w stronę ciemności. Zebrała fałdy spódnicy i się usadowiła, a on wyjął z koszuli chustkę i zawiązał jej oczy.

Bueno, zawołał. Puedes ver?

No.

Nada?

Nada, odparła kobieta.

Bueno, stwierdził żongler.

Odwrócił się z talią kart i podszedł do Glantona. Kobieta siedziała jak głaz. Glanton odgonił go machnięciem ręki.

Los caballeros, powiedział.

Żongler się odwrócił. Przy ogniu siedział w kucki Murzyn i patrzył, a kiedy żongler rozłożył karty w wachlarz, wstał i podszedł.

Żongler spojrzał na niego. Złożył karty, a potem znów rozpostarł całą talię i przesunął nad nią lewą dłonią, wreszcie wyciągnął karty do Jacksona, który wziął jedną i spojrzał na nią.

Bueno, powiedział żongler. Bueno. Palcem przyłożonym do cienkich ust nakazał wszystkim ciszę, odebrał kartę i trzymając ją wysoko, odwrócił się. Karta zatrzepotała z trzaskiem. Spojrzał na kompanię siedzącą przy ogniu. Palili i patrzyli na niego. Ręką z kartą powoli zakreślił koło. Widniał na niej głupiec w stroju arlekina i kot. El tonto, krzyknął.