El tonto, powtórzyła kobieta. Uniosła lekko podbródek i zaczęła śpiewnie zawodzić. Czarny kwerent stał bez ruchu jak oskarżony. Powiódł wzrokiem po twarzach towarzyszy. Sędzia siedział przy ognisku, zwrócony przodem do wiatru, nagi do pasa, wyglądając jak wielkie blade bóstwo, i uśmiechnął się, kiedy spojrzenie murzyńskich oczu padło na niego. Kobieta zastygła. Wiatr rozdmuchiwał ogień.
Quién, quién, krzyczał żongler.
Zesztywniała. El negro, odrzekła.
El negro, zawołał żongler, odwracając się z kartą. Jego ubranie zaszeleściło na wietrze. Kobieta znów odezwała się
podniesionym głosem, a Murzyn spojrzał na swoich towarzyszy.
Co ona mówi?
Żongler wykonywał ukłony przed kompanią.
Co ona mówi? Tobin.
Były duchowny pokręcił głową. Bałwochwalstwo, Smoluch, bałwochwalstwo. Nie zwracaj uwagi.
Sędzio, co ona mówi?
Sędzia się uśmiechnął. Kciukiem wyganiał małe formy życia z fałdów swojej bezwłosej skóry i teraz podniósł rękę, ściskając kciuk i palec wskazujący, jakby udzielał błogosławieństwa, ale tak naprawdę rzucił coś niewidzialnego w płomienie ogniska. Co ona mówi?
Tak, co ona mówi.
Chyba chce powiedzieć, że w twoim losie kryje się los nas wszystkich.
A co to za los?
Sędzia uśmiechnął się dobrotliwie, a jego plisowane czoło przywodziło na myśl delfina. Popijasz, Jackie?
Nie więcej niż niektórzy.
Wydaje mi się, że kazała ci się strzec demona rumu. Całkiem rozsądna rada, nie sądzisz?
I to ma być wróżba?
Otóż to. Ksiądz słusznie gada.
Murzyn zmarszczył brwi, a sędzia nachylił się, by go lepiej widzieć. Przyjacielu, nie chmurz nade mną swego hebanowego oblicza. W końcu wszystko zostanie ci wyjawione. Tak samo tobie jak każdemu.
Wydawało się, że niektórzy awanturnicy ważą w myśli słowa sędziego, inni odwrócili się, by spojrzeć na Murzyna. Stał tam,
speszony beneficjent, i wreszcie wycofał się w mrok, a żongler podniósł się i poruszył ręką, rozkładając karty w wachlarz, potem zaczął iść po okręgu, obok obutych stóp, wyciągając dłoń z kartami, jakby każdy z mężczyzn miał znaleźć w nich własną przyszłość.
Quién, quién, szeptał.
Wszyscy okazywali niechęć. Gdy stanął przed sędzią, siedzącym z jedną dłonią rozczapierzoną na brzuchu, ten wskazał wyprostowanym palcem.
O, tamten młody Blasarius, powiedział.
Cómo?
El joven.
El joven, szepnął żongler. Rozejrzał się powoli z tajemniczą miną, aż odszukał spojrzeniem tego, o którym była mowa. Ruszył obok awanturników, przyśpieszając kroku. Stanął przed dzieciakiem, przykucnął z kartami i rozłożył talię powolnym rytmicznym ruchem, podobnym do ruchów niektórych ptaków w okresie godowym.
Una carta, una carta, zacharczał.
Dzieciak spojrzał na żonglera, potem na swoich towarzyszy.
Sí, sí, nalegał żongler, podsuwając talię.
Wziął jedną. Nie widział wcześniej takich kart, a jednak ta, którą wybrał, wydała mu się znajoma. Obrócił ją do góry nogami, popatrzył i znów obrócił.
Żongler ujął dłoń dzieciaka i przekręcił kartę, żeby zobaczyć. A potem wziął ją i podniósł do góry.
Cuatro de copas, zawołał.
Kobieta wyciągnęła szyję. Wyglądała jak kukła z zawiązanymi oczami, ożywiona pociągnięciem sznurka.
Cuatro de copas, powtórzyła. Poruszyła ramionami. Wiatr wciskał się jej w ubranie i włosy.
Quien, zawołał żongler.
El hombre… odparła. El hombre más joven. El muchacho.
El muchacho, krzyknął żongler. Obrócił kartę, żeby wszyscy mogli ją zobaczyć. Kobieta siedziała jak owa ślepa wyrocznia między Boazem a Jachinem, uwidoczniona na jedynej karcie z talii żonglera, która nie ukaże się ich oczom, prawdziwe kolumny i prawdziwa karta, fałszywa prorokini ich wszystkich. Zaczęła zawodzić.
Sędzia śmiał się bezgłośnie. Pochylił się lekko, żeby lepiej widzieć dzieciaka. Ten spojrzał na Tobina i na Davida Browna, a potem popatrzył na samego Glantona, ale wszyscy mieli poważne miny. Klęczący z przodu żongler wpatrywał się w niego z dziwnym napięciem. Podążając za wzrokiem dzieciaka, spojrzał na sędziego Holdena. Gdy dzieciak na niego popatrzył, żongler uśmiechnął się krzywo.
Precz ode mnie.
Żongler nastawił ucha. Uniwersalny gest, zastępujący pytanie w każdej mowie. Ucho było ciemne i zdeformowane, jakby wysuwanie go w ten sposób do przodu narażało je na niejeden cios albo jakby zmarniało od samych słów, które ludzie mieli kuglarzowi do przekazania. Dzieciak znów się do niego odezwał, ale mężczyzna o nazwisku Tate, z Kentucky, który walczył w Randżerach McCullocha, podobnie jak Tobin i inni z
kompanii, nachylił się i szepnął coś do obdartego wróżbity, a ten podniósł się, ukłonił lekko i odszedł. Kobieta przestała zawodzić. Żongler stał, łopocząc łachmanami na wietrze, a z ognia wystrzelił po trawie długi gorący szlak. Quien, quien, wołał.
El jefe, odparł sędzia.
Żongler odszukał spojrzeniem Glantona. Ten siedział bez ruchu. Żongler zerknął na żonę, która z twarzą zwróconą w mrok kiwała się lekko w oddaleniu, chwytając wiatr w łachmany. Podniósł palec do ust i rozłożył ręce w wyrazie niepewności.
El jefe, syknął sędzia.
Mężczyzna odwrócił się, minął grupkę przy ognisku i stanął przed Glantonem. Kucnął i podsunął karty, rozkładając talię w obu dłoniach. Jeśli cokolwiek mówił, wiatr zagłuszał i unosił jego słowa. Glanton się uśmiechnął, mrużąc oczy w obronie przed fruwającymi ziarnkami piasku. Wyciągnął rękę i zastygł, spojrzał na żonglera. A potem wziął kartę.
Żongler złożył talię i wetknął ją pod ubranie. Sięgnął po kartę Glantona. Być może jej dotknął, być może nie. Karta znikła. Najpierw była w ręku Glantona, a potem już jej nie było. Żongler podążył za nią spojrzeniem w mrok. Być może Glanton zobaczył spód karty. Co mogła dla niego oznaczać? Żongler wyciągnął rękę ku nagłemu zgiełkowi poza poświatą ogniska, ale stracił równowagę i upadł do przodu wprost na Glantona, łącząc się na moment z przywódcą awanturników w dziwnej pozie, jakby z głową przy jego wychudłej piersi niósł mu pocieszenie objęciami swych starczych rąk.
Glanton zaklął i odepchnął żonglera, a w tym samym momencie kobieta zaczęła zawodzić.
Wstał.
Wysunęła szczękę, bełkocząc do nocy.
Każ się jej zamknąć, powiedział Glanton.
La carozza, la carozza, dobiegało spośród tumultu. Invertido. Carta de guerra, de venganza. La vi sin ruedas sobre un rio obscuro…
Glanton krzyknął na nią i zamilkła, jakby go usłyszała, ale tak nie było. Wydawało się, że w swojej przepowiedni dostrzegła nowy trop.
Perdida, perdida. La carta está perdida en la noche.
Dziewczyna, stojąca przez cały czas na skraju wyjącej ciemności, przeżegnała się w milczeniu. Stary malabarista klęczał tam, gdzie został odepchnięty. Perdida, perdida, szeptał.
Un maleficio, wołała kobieta. Qué viento tan maleante…
Na miłość boską, zamknijcie mordy, krzyknął Glanton, wyciągając rewolwer.
Carozza de muertos, llena de huesos. El joven qué…
Niby wielki ociężały dżin sędzia przeszedł przez ogień, wyłaniając się z płomieni, jakby zamieszkiwał ich żywioł. Objął ramieniem Glantona. Ktoś zerwał kobiecie chustkę z oczu i przepędzono ją razem z żonglerem kuksańcami, a gdy kompania położyła się spać i mały ogień huczał w podmuchach wiatru jak żywa istota, tych czworo nadal siedziało w kucki na skraju poświaty, wśród swego dziwacznego dobytku, i patrzyło, jak poszarpane płomienie mkną z wiatrem, jakby tam w pustce
zasysał je wir, kipiel jakaś na tym bezludziu, wobec której wędrówka człowieka i jego rachuby tracą wszelkie znaczenie. Jakby poza wolą i losem człowiek ze swymi zwierzętami i ekwipunkiem zmierzał zarówno w kartach, jak i rzeczywistości do innego, trzeciego przeznaczenia.