Выбрать главу

Rankiem, gdy wyruszali, nastał blady dzień z niewidocznym wciąż słońcem, wiatr osłabł i nocne sprawy znikły. Żongler popędził swego osła na przód kolumny, zrównał się z Glantonem i truchtał obok niego, i tak właśnie jechali, gdy po południu kompania dotarła do miasteczka Janos.

* * *

Starodawne obwarowane presidio zbudowane w całości z błota, wysoki kościół z błota i takie same wieże strażnicze, a wszystko spłukane deszczem i skluszczone, rozpadające się w papkowatą ruinę. Przybycie jeźdźców obwieściły parchate kundle, które ujadały żałośnie, przemykając wśród walących się murów.

Minęli kościół, gdzie pomiędzy niskimi dolmenami z błota wisiały na słupie stare hiszpańskie dzwony, morskozielone od upływającego czasu. Z nor wyglądały ciemnookie dzieci. W powietrzu wisiał dym z palenisk, w drzwiach siedziało w milczeniu kilku starych pelados, wiele domów było zapadniętych i zniszczonych, używanych jako zagrody dla bydła. Wyskoczył ku nim starzec o rozmodlonych oczach, wyciągając przed siebie rękę. Una corta caridad, zaskrzeczał do przejeżdżających koni. Por Dios.

Na placu przycupnęli w kurzu dwaj Delawarowie i zwiadowca Webster w towarzystwie starej ogorzałej kobiety o skórze koloru glinianej fajki. Wysuszona babina, półnaga, z cyckami jak dwie pomarszczone oberżyny, wystającymi spod chusty. Patrzyła w ziemię i nie podniosła wzroku nawet wtedy, gdy wokół zatrzymały się konie.

Glanton rozejrzał się po placu. Miasteczko wydawało się opustoszałe. Stacjonował w nim mały garnizon żołnierzy, którzy jednak się nie pokazali. Po ulicach pędziły tumany kurzu. Koń wyciągnął szyję i zaczął wąchać staruchę, po czym szarpnął łbem i zadrżał, a Glanton poklepał go po boku i zsiadł.

Znaleźliśmy ją w obozowisku oprawiaczy, tak z osiem mil w górę rzeki, powiedział Webster. Nie może chodzić.

Ilu ich było?

Wygląda, że może piętnastu, dwudziestu. Nie mieli tam nic, nawet za centa. Nie wiem, co tam robiła.

Glanton przeszedł przed swoim koniem, przekładając wodze za plecami.

Uważaj na nią, kapitanie. Gryzie.

Podniosła wzrok na wysokość jego kolan. Glanton odepchnął konia, wyjął z olstra ciężki rewolwer i odciągnął kurek.

Uważajcie.

Paru mężczyzn się cofnęło.

Kobieta podniosła wzrok. Ani odwagi, ani zwątpienia w tych starych oczach. Glanton wyciągnął lewą rękę, a ona się obróciła, żeby spojrzeć we wskazaną stronę, i wtedy przystawił jej

rewolwer do głowy i wypalił.

Huk wypełnił cały smutny plac. Kilka koni się spłoszyło. Z drugiej skroni bluznęło przez dziurę wielkości pięści i kobieta padła martwa, i leżała zgładzona w kałuży własnej krwi, nieodwołalnie. Glanton już ustawił kurek w pozycji półnapiętej, kciukiem wyrzucił zużytą spłonkę i szykował się do ponownego naładowania bębenka. McGill, powiedział.

Meksykanin, jedyny przedstawiciel swego narodu w tej kompanii, wystąpił do przodu.

Bierz fanty.

McGill wyjął zza pasa nóż do oprawiania mięsa i podszedł do leżącej kobiety, chwycił ją za włosy, okręcił je sobie wokół nadgarstka, przeciągnął ostrzem noża dokoła głowy i oderwał skalp.

Glanton spojrzał na mężczyzn. Niektórzy patrzyli na kobietę, inni doglądali koni albo ekwipunku. Tylko rekruci patrzyli na Glantona. Włożył kulę do komory bębenka, a potem podniósł wzrok i spojrzał na drugą stronę placu. Żongler i jego rodzina stali w szeregu jak przywołani świadkowie, a dalej, w długiej fasadzie z błota, twarze, które obserwowały ich z drzwi i nagich okien, znikały teraz niczym strącane ze sceny marionetki, spłoszone jego powoli przesuwającym się spojrzeniem. Załadował kulę, założył kapiszon i zakręcił bębenkiem, wsunął ciężki rewolwer z powrotem do olstra przy siodle, wziął od McGilla ociekające krwią trofeum i podniósł je ku słońcu jak myśliwy oceniający skórkę upolowanego zwierzęcia, po czym

oddał skalp, chwycił wiszące wodze i poprowadził konia z placu w stronę brodu, żeby go napoić.

Obóz rozbili w zagajniku topól po drugiej stronie strumienia, tuż za murami miasteczka, i z zapadnięciem zmroku zaczęli się włóczyć małymi grupkami po zadymionych ulicach. Kuglarze rozpięli niewielki namiot na zakurzonym placu, a dokoła postawili słupki z kagankami płonącego oleju. Żongler walił w niby-werbel zrobiony z blachy i niewyprawionej skóry i wykrzykiwał wysokim nosowym głosem repertuar oferowanych rozrywek, a kobieta wołała piskliwie: Pase, pase, pase, szerokimi gestami rąk obwieszczając wielkie widowisko. Wśród kręcących się wokół mieszkańców stali Toadvine i dzieciak. Bathcat nachylił się do nich.

Patrzajcie tam, chłopaki, powiedział.

Odwrócili się, żeby spojrzeć we wskazaną stronę. W namiocie stał czarny Jackson, obnażony do pasa, a gdy żongler się obrócił, wykonując zamaszysty ruch ręką, dziewczyna pchnęła go i wtedy wyskoczył z namiotu, i zaczął się przechadzać, przybierając dziwne pozy w migotliwym blasku pochodni.

VIII

KOLEJNA CANTINA, KOLEJNY DORADCA

• GRA W KARTY • PCHNIĘTY NOŻEM

• W NAJCIEMNIEJSZYM ZAKĄTKU TAWERNY

NAJWIĘCEJ SIĘ DZIEJE • SERENO

• NA PÓŁNOC • OBOZOWISKO OPRAWIACZY

• SZCZURODZIAD • POD SZCZYTAMI ANIMAS

• KONFRONTACJA I ZABÓJSTWO

• KOLEJNY ANACHORETA, KOLEJNY ŚWIT

Stanęli przed cantina, zliczyli pieniądze, a Toadvine odgarnął wysuszoną skórę służącą za drzwi i weszli do środka, gdzie wszystko było spowite mrokiem i bezkształtne. Z krokwi u sufitu zwisała pojedyncza lampa, w ciemności siedziały czarne sylwetki palące cygara. Podeszli do kontuaru wyłożonego glinianymi kafelkami. W pomieszczeniu cuchnęło dymem z drewna i potem. Przed nimi pojawił się mały chudzielec, który oparł ceremonialnie ręce na blacie.

Dígame, powiedział.

Toadvine zdjął kapelusz, położył go na kontuarze i przeciągnął rozczapierzoną dłonią po włosach.

Dawaj coś takiego, żeby było najmniejsze ryzyko ślepoty i śmierci.

Cómo?

Wskazał kciukiem swoje gardło. Co masz do picia?, spytał.

Barman obrócił się i popatrzył na trunki. Wydawało się, że nie jest pewien, czy cokolwiek odpowiada ich wymaganiom.

Meskal?

Pasuje nam?

Serwuj, powiedział Bathcat.

Barman nalał z glinianego dzbana porcje do trzech pogiętych blaszanych kubków i przesunął je ostrożnie po blacie jak warcaby po planszy.

Cuánto?, spytał Toadvine.

Tamten miał przestraszoną minę. Seis?

Seis czego?

Mężczyzna pokazał sześć palców.

Centavos, powiedział Bathcat.

Toadvine odliczył miedziaki na barze, opróżnił swój kubek i znów zapłacił. Kiwnął palcem, wskazując wszystkie trzy kubki. Dzieciak wziął swój, wypił do dna i odstawił. Trunek miał zjełczały, kwaśny smak, zalatywał lekko kreozotem. Dzieciak stał tak samo jak pozostali, odwrócony plecami do baru, i rozglądał się po sali. W kącie po drugiej stronie mężczyźni grali w karty przy blasku pojedynczej łojowej świecy. Pod ścianą naprzeciwko siedziały w kucki postacie, którym światło było obce. Przyglądały się Amerykanom beznamiętnie.

Możecie sobie zagrać, powiedział Toadvine. W cztery karty po ciemku z bandą czarnuchów. Podniósł kubek, wysuszył go, odstawił na bar i policzył pozostałe monety. Z półmroku przydreptał do nich mężczyzna. Pod pachą trzymał butelkę. Postawił ją ostrożnie na kontuarze razem ze swoim kubkiem i odezwał się do barmana, a ten przyniósł mu dzban z wodą. Mężczyzna obrócił dzban, aż ucho znalazło się po jego prawej stronie, i spojrzał na dzieciaka. Był stary i miał na głowie kapelusz