z płaskim denkiem, jakie rzadko widywało się wtedy w tym kraju, a ubrany był w brudne kalesony z białej bawełny i koszulę. Huaraches, które miał na nogach, wyglądały jak wyschnięte sczerniałe ryby przywiązane do podeszew jego stóp.
Jesteście Teksas?, spytał.
Dzieciak spojrzał na Toadvine'a.
Jesteście Teksas. Ja byłem Teksas trzy roki. Podniósł rękę. Palec wskazujący miał obcięty przy pierwszym knykciu, więc być może pokazywał im, co mu się przydarzyło w Teksasie, albo pokazywał na palcach liczbę lat. Opuścił rękę, odwrócił się do kontuaru, nalał sobie wina do kubka, wziął dzban i rozcieńczył wino odrobiną wody. Wypił i odwrócił się do Toadvine'a. Miał cienkie białe bokobrody sięgające podbródka, wytarł je teraz wierzchem dłoni, po czym znów podniósł wzrok.
Jesteście sociedad de guerra. Contra los barbaros.
Toadvine nie miał pojęcia. Wyglądał jak nieokrzesany rycerz otumaniony przez trolla.
Starzec przyłożył wyimaginowany karabin do ramienia i wydał z siebie odgłos strzału. Popatrzył na Amerykanów. Wy zabijać Apacze, no?
Toadvine spojrzał na Bathcata. Czego on chce?, spytał.
Vandiemenlander przesunął okaleczoną dłonią po ustach, ale nie okazał sympatii. Stary się urżnął, odparł. Albo zwariował.
Toadvine oparł łokcie na kontuarze za plecami. Spojrzał na starca i splunął na podłogę. Świrnięty z ciebie czarnuch, co nie?
Z przeciwległej strony sali dobiegł jęk. Jakiś mężczyzna wstał, ruszył wzdłuż ściany i nachylił się, żeby porozmawiać z innymi. Znowu rozległy się jęki, a starzec przesunął dwa razy dłonią po twarzy, pocałował swoje opuszki palców i podniósł wzrok.
Ile pieniądze wam płacą?, spytał.
Milczeli.
Wy zabija Gómez, dużo pieniądze wam płacą, powiedział.
Mężczyzna w mroku pod przeciwległą ścianą znowu zajęczał. Madre de Dios, krzyknął.
Gómez, Gómez, powtarzał starzec. Nawet Gómez. Kto może jechać na Tejanos? To żołnierze. Que soldados tan valientes. La sangre de Gómez, sangre de la gente…
Podniósł głowę. Krew, powiedział. Ten kraj dać mnóstwo krew. Ten Meksyk. Pić chce ten kraj. Krew tysiąc Chrystusy. Nic.
Wskazał ręką świat znajdujący się tam, gdzie cała ziemia leżała spowita ciemnością, wszystko wielkim zbrukanym ołtarzem. Odwrócił się, nalał sobie wina, znów rozcieńczył wodą z dzbana, ten wstrzemięźliwy starzec, i wypił.
Dzieciak patrzył na niego. Patrzył, jak pije i ociera usta. Ten się odwrócił i odezwał, ale nie do niego czy Toadvine'a, tylko jakby do całej sali.
Modlę się do Bóg za ten kraj. Mówię wam. Modlę się. Do kościoła nie chodzę. Co mam tam tym kukłom gadać? Tu gadam.
Wskazał swoją pierś. Kiedy odwrócił się do Amerykanów, odezwał się łagodniejszym tonem. Wy wspaniałe caballeros,
powiedział. Wy zabija barbaros. Nie schowają się przed wami. Ale jest inny caballero i przed nim żaden człowiek nie schowa. Byłem żołnierz. To jak sen. Jak nawet kości znika na pustynia, sen mówi do ciebie, nie budzisz się na zawsze.
Wypił do dna, wziął butelkę i odszedł cicho w sandałach w najciemniejszy kąt cantiny. Mężczyzna przy ścianie znowu zajęczał, wzywając swojego boga. Vandiemenlander i barman zaczęli rozmawiać i ten drugi wskazał ręką mroczny kąt i pokręcił głową, Amerykanie dopili z kubków, Toadvine pchnął parę tlacos do barmana i wyszli.
To był jego syn, powiedział Bathcat.
Który?
Ten chłopak w kącie, ciachnięty nożem.
Był ciachnięty?
Jeden z tych facetów przy stole go ciachnął. Grali w karty i jeden go ciachnął.
Dlaczego nie wyszedł?
Sam go o to spytałem.
I co powiedział?
Odpowiedział pytaniem. Że niby dokąd miał pójść?
Wąskimi uliczkami wśród murów dotarli do bramy i dalej, do obozowych ognisk. Wokół niósł się jakiś głos: Las diez y media, tiempo sereno. To był stróż na obchodzie. Minął ich z latarnią, cichym wołaniem obwieszczając godzinę.
W mroku przed świtem odgłosy rozlegające się dokoła opisują scenę, która nastanie. Pierwsze wrzaski ptaków na drzewach
nad rzeką, szczęk uprzęży, parskanie koni i ich stłumione chrupanie trawy. W zaciemnionym miasteczku budzą się koguty. Powietrze pachnie końmi i popiołem drzewnym. W obozie zaczyna się ruch. Wszędzie w gęstniejącym świetle czekają dzieci z miasteczka. Żaden ze wstających mężczyzn nie wie, od jak dawna siedzą w ciemności i milczeniu.
Gdy mijali plac, martwa squaw już znikła, a ziemię świeżo zagrabiono. Kaganki na słupkach były nagie i poczerniałe, ognisko przed namiotem wygasło. Stara kobieta rąbiąca drewno wyprostowała się i zastygła z siekierą w dłoniach, kiedy przejeżdżali obok.
Przed południem dotarli do splądrowanego obozu Indian. Poczerniałe płaty mięsa wisiały na krzakach i palikach jak dziwne ciemne pranie. Na ziemi rozpięto skóry saren, a na kamieniach leżały porozrzucane białe i rdzawe kości po prymitywnej jatce. Konie stawiały uszy i przyśpieszały kroku. Pojechali dalej. Po południu dogonił ich czarny Jackson, na złachanym, prawie zajeżdżonym wierzchowcu. Glanton odwrócił się w siodle i zmierzył go wzrokiem. Potem dźgnął konia piętami, a Murzyn zrównał się z białymi towarzyszami i jechali dalej, jak przedtem.
Dopiero wieczorem zauważono nieobecność weterana. Sędzia przeszedł przez dym z ognisk i przykucnął przed Toadvine'em i dzieciakiem.
Gdzie się podział Chambers?, spytał.
Chyba zrezygnował.
Zrezygnował?
Tak mi się widzi.
Jechał z wami dzisiaj rano?
Z nami nie.
Wydawało mi się, że ręczysz za swoich ludzi.
Toadvine splunął. Lepiej coby on sam ręczył za siebie.
Kiedy widzieliście go ostatni raz?
Wczoraj wieczorem.
Dziś rano nie?
Dziś rano nie.
Sędzia patrzył na niego.
Cholera, powiedział Toadvine. Myślałem, że widziałeś, że go nie ma. Nie był znowu taki mały, żeby tego nie zauważyć.
Sędzia spojrzał na dzieciaka. I znowu na Toadvine'a. A potem podniósł się i wrócił na swoje miejsce.
Rankiem ubyło dwóch Delawarów. Ruszyli dalej. W południe zaczęli się wspinać ku rozstępowi w górach. Wyżej i wyżej, wśród lawendy i juki, pod szczytami Animas. Linię jeźdźców przeciął cień orła, który wyłonił się z tych niebotycznych i poszarpanych warowni, a oni podnieśli głowy, żeby zobaczyć ptaka szybującego w tej kruchej, nieskazitelnej błękitnej pustce. Wyłonili się spośród piñón i dębów karłowatych, przekroczyli przełęcz w lesie wysokich sosen i jechali dalej przez góry.
Wieczorem dotarli do mesy, z której widać było całą krainę na północy. Słońce na zachodzie płonęło w akcie zagłady i wzbijała się tam jednostajna kolumna małych pustynnych nietoperzy, a na północy, wzdłuż rozdygotanego krańca ziemi, przez pustkę gnały tumany kurzu niczym dymy wzniecane
przez odległe armie. Góry z pomiętego papieru marszczyły się w wyraźnych fałdach cienia pod rozciągniętym niebieskim zmierzchem, na bliższym planie leżało szkliwione koryto wyschniętego jeziora, drżące jak Mare Imbrium, i w ostatnich chwilach dnia stada saren sunęły na północ, nękane na równinie przez wilki koloru pustyni.
Glanton osadził konia i długo się przyglądał tej scenie. Tu i ówdzie na mesie skąpe suche zielsko siekało łodygami na wietrze jak wstające podziemne widma kopii i włóczni z dawnych potyczek, nigdy nieupamiętnionych. Całe niebo było w stanie wrzenia i na wieczorną ziemię szybko zstąpiła noc, a wokół fruwały małe szare ptaszki, popłakując cicho za utraconym słońcem. Glanton popędził konia. Zniknął i tak samo zniknęło wszystko inne w burzliwej zagładzie niesionej przez mrok.