Выбрать главу

wzgórza dokoła i tylko najwyższe szczyty na północy stały w słońcu, bo całą kalderę wciąż spowijał mrok. Echo zadudniło wśród nagich poszarpanych ścian skalnych i powróciło. Mężczyźni osadzili konie. Glanton kopnął w bramę.

Wyłazić, jeśliście biali, krzyknął.

Kto tam?, zawołał głos.

Splunął.

Kto to?

Otwierać, odparł Glanton.

Czekali. Zagrzechotały łańcuchy ściągane z desek. Wysoka brama uchyliła się ze zgrzytem do wewnątrz i ukazał się mężczyzna z karabinem gotowym do strzału. Glanton trącił konia kolanem, a zwierzę uniosło łeb, pchnęło nim bramę na oścież i wjechali do środka.

Zsiedli w szarym półmroku w obrębie murów i przywiązali konie. Dokoła stało kilka furgonów, niektóre ograbione z kół przez wędrowców. W komendanturze paliła się lampa, a w drzwiach ukazało się kilku mężczyzn. Glanton przemaszerował przez trójkątne podwórko. Mężczyźni odsunęli się na bok. Myśleli my, że wy Indiance, powiedzieli.

Zostało ich czterech z siedmioosobowego oddziału, który wyprawił się w góry w poszukiwaniu drogocennych metali. Od trzech dni barykadowali się w starym presidio, dokąd uciekli z pustyni na południu, ścigani przez dzikusów. Jeden z mężczyzn został postrzelony w dolną część klatki piersiowej i leżał teraz oparty o ścianę w komendanturze. Irving wszedł i spojrzał na niego.

Coście z nim zrobili?, spytał.

Nic.

A co ja mam zrobić?

Nie prosili my, żeby coś zrobić.

To dobrze, odparł Irving. Bo nic zrobić się nie da.

Popatrzył na nich. Byli brudni, obdarci, na wpół obłąkani. Nocą robili wypady w górę arroyo po opał i wodę, a żywili się zdechłym mułem, który leżał wypatroszony i cuchnący w najdalszym rogu podwórza. Najpierw poprosili o whiskey, potem o tytoń. Mieli tylko dwa konie; jeden z nich został ukąszony przez węża w nos i stał teraz na placu z ogromnie spuchniętym, groteskowym łbem, jak wyobrażenie rumaka ze starogreckiej tragedii. Z bezkształtnej głowy sterczały ślepia wybałuszone w potwornej agonii. Stęknąwszy, koń podbiegł do związanych razem wierzchowców kompanii, zamachał zdeformowanym długim pyskiem, tocząc pianę i charcząc przez zdławioną tchawicę. Skóra rozpękła się na garbie nosa i spod różowawej bieli przeświecała kość, małe uszy wyglądały jak świstki papieru wciśnięte w kosmaty bochen surowego ciasta. Na jego widok konie Amerykanów zaczęły się kręcić i umykać przy murze, a on parł za nimi na oślep. Zadudniły kopyta, wierzgnęły nogi, wierzchowce krążyły po podwórzu. Z remudy odłączył się mały nakrapiany ogier należący do jednego z Delawarów. Kopnął dwa razy tamtego, a potem odwrócił się i zatopił zęby w jego szyi. Z pyska obłąkanego konia wydobył się głos, który przygnał mężczyzn do drzwi.

Czemu go nie zastrzelicie?, spytał Irving.

Szybciej zdechnie, szybciej się zaśmierdnie, odpowiedzieli.

Irving splunął. Chcecie go zjeść, choć ukąszony?

Spojrzeli jeden na drugiego. Nie wiedzieli.

Pokręcił głową i wyszedł na dwór. Glanton i sędzia popatrzyli na skwaterów, a skwaterzy popatrzyli na podłogę. Z sufitu zwisało kilka belek, podłogę pokrywały błoto i gruz. Do zniszczonego garnizonu wdarło się teraz ukosem słońce i Glanton zobaczył przycupniętego w kącie dwunastoletniego może chłopca, Meksykanina albo mieszańca. Miał na sobie tylko stare calzones i sandały sklecone z niewyprawionej skóry. Patrzył na Glantona ze swoistą przerażoną zuchwałością.

Co to za dziecko?, spytał sędzia.

Wzruszyli ramionami, zerknęli w bok.

Glanton splunął i pokręcił głową.

Postawili straże na dachu, rozsiodłali konie i odpędzili je, żeby się pasły, a sędzia zbliżył się do jednego z jucznych zwierząt, opróżnił kosze i poszedł zbadać kopalnię. Po południu usiadł na podwórzu i zaczął młotkiem rozbijać grudki rudy, skalenie bogate w czerwony tlenek miedzi i samorodki, żeby w ich organicznym uwarstwieniu odczytać dzieje ziemi, i wygłosił zaimprowizowany wykład o geologii dla gromadki mężczyzn, którzy kiwali głowami albo spluwali. Paru przytoczyło słowa z Biblii, chcąc zaprzeczyć porządkowi epok, który wywiódł z chaosu, oraz innym bluźnierczym domniemaniom.

Sędzia się uśmiechnął.

Książki kłamią, powiedział.

Bóg nie kłamie.

Nie, przyznał. Nie kłamie. A oto jego słowa.

Podniósł kawałek skały.

Bóg przemawia w kamieniach i drzewach, w kościach stworzeń.

Obdarci skwaterzy pokiwali między sobą głowami i przyznali rację temu uczonemu człowiekowi i jego wszystkim twierdzeniom, sędzia ich do tego zagrzewał, a gdy stali się gorliwymi prozelitami nowego porządku, wyśmiał ich głupotę.

Tego wieczoru główna część kompanii rozłożyła się do snu na suchym gliniastym placu pod gwiazdami. Ale w nocy deszcz zagnał ich skulonych pod dach, do ciemnych izdebek z błota, ciągnących się wzdłuż południowego muru. W komendanturze rozpalono ognisko na podłodze, dym uciekał przez dziurawy dach, a Glanton, sędzia i ich porucznicy siedzieli dokoła płomieni i palili fajki, podczas gdy skwaterzy stali z boku, żując prymki, które dostali, i pluli na ścianę. Mieszaniec obserwował ich czarnymi oczami. Z zachodu, od strony niskich ciemnych wzgórz, dobiegało wycie wilka, które napełniało skwaterów strachem, na co łowcy uśmiechali się do siebie. W nocy tak zgiełkliwej od szakalego ujadania kojotów i pohukiwania sów wycie tego starego wilka było jedynym odgłosem, któremu potrafili nadać właściwą formę, postać samotnego lobo, może o posiwiałym pysku, zwisającego jak marionetka pod księżycem, z kłapiącą długą paszczą.

W nocy się oziębiło, nadciągnął wiatr i deszcz, rychło cała dzika menażeria krainy umilkła. Jakiś koń wsunął mokry łeb

przez drzwi, Glanton spojrzał na niego i odezwał się, a zwierzę szarpnęło głową, zmarszczyło wargi i wycofało się w deszcz i noc.

Skwaterzy obserwowali to rozbieganymi oczami, jak obserwowali wszystko, a jeden z nich wyznał, że nigdy nie przyhołubiłby konia. Glanton splunął w ogień i spojrzał na siedzącego mężczyznę w łachmanach, bez wierzchowca, i pokręcił głową na widok tego cudownego okazu głupoty w jej różnych formach i przejawach. Deszcz zelżał, a w ciszy powyżej przetoczył się przeciągły łoskot grzmotu, który zadudnił wśród skał, a potem deszcz lunął mocniej, aż woda zaczęła przesiąkać przez poczerniałe dziury w dachu, od czego dymił i syczał ogień. Jeden z mężczyzn wstał, przyciągnął przegniłe resztki starych krokwi i rzucił je w płomienie. Dym wił się po obwisłych belkach, a z przemoczonego dachu zaczęła ciurkać roztopiona glina. Na zewnątrz podwórko siekły strugi deszczu, a blask ognia wylewający się przez drzwi rzucał snop bladego światła na płytkie morze, w którym stały konie jak widzowie na poboczu drogi oczekujący jakiegoś wydarzenia. Od czasu do czasu któryś z mężczyzn wstawał i wychodził, jego cień padał na zwierzęta, a wtedy podnosiły i opuszczały ociekające wodą łby, chlupały kopytami, a potem dalej czekały w deszczu.

Mężczyźni, którzy trzymali straż, weszli do środka i w kłębach pary zbliżyli się do ognia. Murzyn stanął w drzwiach – ni to na zewnątrz, ni to w środku. Ktoś doniósł, że widział sędziego na dworze, jak siedząc nago okrakiem na murze, ogromny i

blady w odsłonach błyskawic, deklamował słowa na modłę dawnych eposów. Milczący Glanton wpatrywał się w ogień, a mężczyźni usadowili się okryci kocami na suchych połaciach podłogi i wkrótce wszyscy zasnęli.

Rankiem się rozpogodziło. Na dziedzińcu stały kałuże wody, a ukąszony koń leżał martwy z bezkształtnym łbem w błocie, pozostałe zaś stłoczyły się w rogu od północnego wschodu, pod wieżą, przodem do muru. W blasku wschodzącego słońca szczyty górskie na północy były białe od śniegu, kiedy zaś Toadvine wyszedł na nowy dzień, słońce akurat dotknęło szczytów muru, a sędzia stał w delikatnie parującej ciszy, dłubiąc cierniem w zębach, jakby właśnie się najadł.