Выбрать главу

Sędzia śledził go wzrokiem. Dzieciak obszedł dno studni, w której nie było ani skrawka miejsca poza zasięgiem rąk Holdena. Ukląkł naprzeciwko półgłówka, odkorkował bukłak i zanurzył

go w wodzie. Patrzyli we dwóch, jak woda wlewa się do szyjki, patrzyli, jak pieni się i zastyga. Dzieciak zatkał bukłak, pochylił się i napił z kałuży, a potem wyprostował się i spojrzał na Toadvine'a.

Idziesz z nami?

Toadvine zerknął na sędziego. Nie wiem, odparł. Jest na mnie nakaz. Aresztują mnie w Kalifornii.

Aresztują?

Nie odpowiedział. Siedział na ziemi. Rozstawił trzy palce i wbił je przed sobą w piasek, potem podniósł dłoń, obrócił ją i znów wbił palce, aż powstało sześć otworów tworzących gwiazdę albo heksagon. Starł wzór i podniósł wzrok.

Chyba nie myślisz, że człowiek z własnej woli uciekłby z kraju aż tutaj?

Dzieciak wstał i zarzucił rzemień bukłaka na ramię. Nogawkę miał czarną od krwi, a z uda sterczał czerwony kawałek strzały jak kołek do wieszania przedmiotów. Splunął, otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał na Toadvine'a. Ty żeś nie uciekł z żadnego kraju, odparł. Przeszedł przez kałużę i zaczął się wspinać. Sędzia śledził go wzrokiem. Dzieciak wyszedł na słońce, odwrócił się i spojrzał. Zobaczył, że między nagimi udami sędzia trzyma otwarty tornister.

Pięćset dolarów, powiedział. Ale razem z prochem i ołowiem.

Eksksiądz stanął obok dzieciaka. Załatw go, syknął.

Dzieciak odebrał rewolwer, ale Tobin uczepił się jego ramienia i dalej szeptał, a gdy dzieciak się wyrwał, przemówił głośniej, tak wielki ogarnął go strach.

Drugiej szansy nie dostaniesz, chłopaku. Zrób to. Jest goły. Bezbronny. Na krew Chrystusa, myślisz, że dasz mu radę w inny sposób? Zrób to, chłopcze. Zrób to z miłości do Boga. Zrób to, bo inaczej stracisz życie, przysięgam ci.

Sędzia uśmiechnął się i popukał palcem w skroń. Ksiądz, rzekł. Ksiądz za długo przebywał na słońcu. Siedemset pięćdziesiąt, to moja ostatnia oferta. Za tyle sprzedasz, a ja za tyle kupię.

Dzieciak wetknął rewolwer za pas. A potem, z nachalnym eksksiędzem u boku, okrążył krater i ruszyli razem równiną na zachód. Toadvine wspiął się na górę i patrzył za nimi. Po chwili nie było ich już widać.

Tego dnia nogi zaniosły ich na rozległą mozaikową posadzkę z niewielkich bloków jaspisu, karnelianu i agatu, wielką na tysiąc akrów, gdzie w odstępach niewypełnionych fugą zawodził wiatr. Drogą przez ten teren nadjechał z zachodu na koniu David Brown, prowadząc drugie zwierzę. Luzak miał siodło i ogłowie. Dzieciak stanął z kciukami zahaczonymi o pas i patrzył, jak się zbliża, spoglądając na niedawnych towarzyszy.

Słyszeliśmy, żeś był w juzgado, odezwał się Tobin.

Byłem, odparł Brown. Ale już nie jestem. Zlustrował ich bacznie od stóp do głów. Zerknął na kawałek strzały sterczący z nogi dzieciaka i zajrzał eksksiędzu głęboko w oczy. Gdzie wasz ekwipunek?

Mamy to, co widzisz.

Skłóciliście się z Glantonem?

Glanton nie żyje.

Brown splunął gęstą białą śliną na środek ogromnej spękanej równi. W ustach trzymał mały kamyk, co pomagało powstrzymać pragnienie. Przesunął go w żuchwie i spojrzał na nich. Jurny, powiedział.

Tak, odparł eksksiądz.

Wszystkich wycięli?

Toadvine i sędzia siedzą w takiej jednej studni, o tam.

Sędzia, powtórzył Brown.

Konie patrzyły posępnie na oszalałą kamienną podłogę pod kopytami.

Reszta padła? Smith? Dorsey? Czarnuch?

Wszyscy, potwierdził Tobin.

Brown spojrzał przez pustynię na wschód. Jak daleko do studni?

Ruszyliśmy z godzinę po wschodzie słońca.

Ma broń?

Nie.

Brown wpatrywał się w ich twarze. Ksiądz nie kłamie, powiedział.

Milczeli. Siedział w siodle, dotykając palcem szkaplerza z wyschniętych uszu. Po chwili zawrócił konia i ruszył, prowadząc za sobą wierzchowca bez jeźdźca. Raz po raz oglądał się przez ramię. A potem przystanął.

Widzieliście trupa?, zawołał. Glantona.

Ja widziałem, odparł eksksiądz, bo tak właśnie było.

Pojechał, obrócony lekko w siodle, z karabinem na udzie. Obserwował dwóch wędrowców, a oni jego. Gdy sylwetka zmalała pośrodku równiny, odwrócili się i powlekli dalej.

* * *

Nazajutrz w południe natknęli się na porzucone przez karawany wyposażenie, zzute buty, kawałki uprzęży, kości i wyschnięte ścierwa mułów z wciąż zapiętymi alparejas. Sunęli bladym półkolistym brzegiem pradawnego jeziora, gdzie połamane muszle leżały jak odłamki ceramiki, kruche i pokarbowane wśród piasków, a wczesnym wieczorem zeszli z wydm i hałd nad potok Carrizo, nikłą strugę wody, która wyciekała spomiędzy kamieni i niknęła na pustyni. W tym miejscu skonało tysiące owiec, dwaj wędrowcy przeszli więc między pożółkłymi kośćmi i ścierwem, nadal porośniętym łatami skołtunionego runa, i uklękli, żeby się napić. Gdy dzieciak podniósł mokrą głowę znad strumyka, kula karabinowa przeszyła jego odbicie w wodzie, a echo wystrzału zatrzeszczało między stokami zasłanymi bezlikiem gnatów, zadudniło po pustyni i przebrzmiało.

Okręcił się, rozpłaszczony na brzuchu, i zaczął przesuwać w bok, lustrując widnokrąg. Najpierw dojrzał konie, stojące nos w nos w prześwicie między wydmami od południowej strony. Potem zobaczył sędziego, w stroju połatanym z ubrań niedawnych towarzyszy. Trzymał karabin na sztorc za lufę i wsypywał proch do otworu. Nagi półgłówek w kapeluszu przycupnął na piachu u jego stóp.

Dzieciak przemknął na obniżony teren i padł plackiem, z rewolwerem w garści. Obok jego łokcia sączył się strumyk. Odwrócił się w poszukiwaniu eksksiędza, ale nie mógł go znaleźć. Za krzyżakami z gnatów, na osłonecznionym pagórku,

dojrzał Holdena i jego podopiecznego, podniósł więc rewolwer, osadził dłoń w zagłębieniu cuchnącej kości miednicznej i wypalił. Na stoku, za plecami sędziego, zobaczył fontannę piasku. Wtedy sędzia opuścił karabin i strzelił. Kula zagrzechotała wśród kości, po wydmach przetoczył się huk.

Leżał na ziemi, z sercem bijącym jak młot. Napiął kurek i uniósł głowę. Imbecyl siedział jak przedtem, a sędzia maszerował spokojnie po grzbiecie wydmy, patrząc dokoła na sterty kości w poszukiwaniu stanowiska strzeleckiego. Dzieciak znowu ruszył. Poczołgał się nad strumyk i zaczął pić, z rewolwerem i prochownicą w górze, wciągał wodę w usta. A potem umknął na drugą stronę w głąb wąskiej niecki między wydmami, podeptanej przez wilki. Wydawało mu się, że z lewej strony dobiegł go ściszony głos eksksiędza i słyszał szmer wody. Leżał, nasłuchując. Ustawił kurek w pozycji półnapiętej, obrócił bębenek i załadował pustą komorę, nałożył kapiszon, podniósł głowę i się rozejrzał. Niskie wzniesienie, z którego zaatakował sędzia, było teraz gołe, a od południa po piasku zbliżały się dwa konie. Dzieciak napiął kurek i patrzył. Szły swobodnie po jałowej ziemi, bodąc łbami powietrze i machając ogonami. A potem zobaczył półgłówka gramolącego się za zwierzętami niczym przygłupi neolityczny pastuch. Po prawej stronie, spomiędzy wydm, wyrósł sędzia, zerknął i zniknął. Konie szły dalej, a z tyłu dobiegły szmery i gdy dzieciak się odwrócił, ujrzał eksksiędza szepczącego do niego z niecki.

Zastrzel go.

Obrócił się, wypatrując Holdena.

Głupca, zawołał Tobin chrapliwym półgłosem. Głupca zastrzel.

Uniósł broń. Konie przeszły jeden za drugim przez wyrwę w szpalerze pożółkłych kości, a imbecyl wdrapał się za nimi i przepadł. Dzieciak spojrzał przez ramię, ale Tobin też zniknął. Ruszył w głąb niecki, aż dotarł ponownie nad strumyk, trochę zmącony przez pijące konie. Noga znów zaczęła krwawić, położył się więc i moczył ją w zimnej wodzie, a potem napił się, nabrał wody w garść i polał sobie kark. Wąsy krwi wypływające z rany przypominały w nurcie pijawki. Zerknął na słońce.