Witam, zawołał sędzia. Jego głos dobiegł od zachodu. Jakby odezwał się do nowych wędrowców, którzy dotarli nad strumień.
Dzieciak nasłuchiwał. Nie było nikogo nowego. Po chwili sędzia ponownie zawołał. Wyjdźcie. Przecież wody starczy dla wszystkich.
Zarzucił sobie prochownicę na plecy, żeby się nie zamoczyła, i trzymając rewolwer w powietrzu, czekał. W górze potoku konie przestały pić. A potem znów zaczęły.
Gdy przeczołgał się na drugi brzeg, natknął się na ślady eksksiędza, odciski jego rąk i stóp wśród tropów dzikich kotów, lisów i małych pustynnych świń. Dotarł do polanki na tym bezsensownym cmentarzysku i usiadł, nasłuchując. Skórzane ubranie było ciężkie i sztywne od wody, w nodze czuł rwący ból. W odległości stu stóp ukazał się nad kośćmi koński pysk ociekający wodą, po czym zniknął. Sędzia znów zawołał, a jego
głos rozległ się w całkiem innym miejscu. Namawiał do przyjaźni. Dzieciak patrzył na małą karawanę mrówek sunącą między łukami owczych żeber. Patrząc, natknął się wzrokiem na ślepia małej żmii, zwiniętej pod strzępem skóry. Otarł usta i znów ruszył. W ślepym zaułku ślady eksksiędza kończyły się i zawracały. Położył się i nasłuchiwał. Do zmroku pozostały długie godziny. Po chwili dobiegł go spośród kości bełkot półgłówka.
Słyszał wiatr nadciągający z pustyni i własny oddech. Kiedy podniósł głowę i wyjrzał, zobaczył eksksiędza. Tobin szedł, potykając się o kości, a w rękach niósł krzyż sklecony z baranich goleni i związany kawałkami skóry. Trzymał go przed sobą na środku pustyni jak obłąkany różdżkarz i wołał w mowie obcej i zarazem wymarłej.
Dzieciak wstał, ściskając oburącz broń. Okręcił się gwałtownie. Zobaczył sędziego, znów w zupełnie innym miejscu, z karabinem przy ramieniu. Holden strzelił, a Tobin odwrócił się w stronę, z której przyszedł, i usiadł, wciąż trzymając krzyż. Holden odłożył karabin i chwycił drugi. Próbując uspokoić drżenie rąk, dzieciak wypalił i padł na piasek. Ciężka karabinowa kula przemknęła w górze jak asteroida, zagrzechotała i zastukała pośród kości rozsypanych na wzniesieniu. Uniósł się na kolana i wyjrzał, ale sędzia zniknął. Załadował pustą komorę i znów zaczął się czołgać na łokciach do miejsca, gdzie widział upadającego Tobina, orientując się wedle słońca i zatrzymując od czasu do czasu, żeby nasłuchiwać. Ziemię pokrywały ślady
drapieżników, które ściągały z okolicy w poszukiwaniu padliny, a wiatr wciskający się między wydmy niósł kwaśny odór podobny do smrodu brudnej ścierki do naczyń, i tylko ten wiatr mącił ciszę.
Dzieciak znalazł Tobina nad strumykiem, gdy obmywał ranę kawałkiem szmaty oderwanej z koszuli. Kula przeszyła mu szyję na wylot. O włos minęła tętnicę, ale i tak nie mógł zatamować krwi. Spojrzał na dzieciaka, przycupniętego pośród czaszek i żeber wskazujących niebo.
Musisz zabić konie, powiedział. Inaczej nie masz szans. Dopadnie cię.
Moglibyśmy je wziąć.
Nie bądź głupi, chłopaku. Czy ma na nas inną przynętę?
Możemy uciec, jak tylko się ściemni.
A co, nazajutrz dzień już nie wzejdzie?
Dzieciak patrzył na eksksiędza. Samo nie przestanie?, spytał.
Nie.
Co myślisz?
Muszę to zatrzymać.
Krew spływała Tobinowi między palcami.
Gdzie jest sędzia?, spytał dzieciak.
No właśnie, gdzie?
Jak go zabiję, będziemy mogli wziąć konie.
Nie zabijesz go. Nie bądź głupi. Zabij konie.
Dzieciak spojrzał na płytki strumyk pośrodku pustyni.
No dawaj, chłopaku.
Popatrzył na eksksiędza i kleksy krwi skapujące powoli do wody, rozkwitające jak pąki róż i blednące. Ruszył w górę strumienia.
Dotarł tam, gdzie konie piły wcześniej wodę, ale już ich nie było. W miejscu, gdzie przeszły strumyk, ujrzał mokry wciąż piasek. Trzymał rewolwer przed sobą, opierając się na nasadach dłoni. Mimo ostrożności dopiero po długiej chwili zobaczył wpatrzonego w niego półgłówka.
Imbecyl siedział nieruchomo w altance z kości, z poszatkowanym słońcem naklejonym na pustej twarzy. Patrzył jak dziki leśny zwierz. Dzieciak spojrzał na niego, a potem poczołgał się dalej śladem koni. Luźna szyja obracała się powoli, z bezwładnej żuchwy ściekała ślina. Kiedy dzieciak zerknął przez ramię, ten ciągle patrzył. Dłonie położył przed sobą na piachu i choć twarz miał pozbawioną wyrazu, wyglądał jak stworzenie pogrążone w wielkiej niedoli.
Konie stały na wzniesieniu nad potokiem i patrzyły na zachód. Leżał cicho, lustrując teren. A potem ruszył wzdłuż wody, usiadł zwrócony plecami do kościanych palików, napiął kurek i oparł łokcie na kolanach.
Dostrzegły, jak się zbliżał od strony strumyka, i teraz go obserwowały. Usłyszawszy szczęk odciąganego kurka, postawiły uszy i ruszyły w jego kierunku po piachu. Pierwszego trafił w pierś. Zwierzę runęło, oddychając ciężko i krwawiąc z nozdrzy. Drugi koń przystanął niepewnie, a gdy zaczął zawracać, dzieciak napiął kurek i strzelił. Ruszył truchtem pośród wydm, więc
dzieciak wypalił drugi raz, a wtedy pod koniem ugięły się przednie nogi, zwalił się do przodu i przewrócił na bok. Podniósł łeb, opuścił go i znieruchomiał.
Dzieciak nasłuchiwał. Pierwszy koń leżał tam, gdzie padł, a piasek dokoła jego łba ciemniał od krwi. Dym popłynął nad strumieniem i rozrzedzony zniknął. Dzieciak poczołgał się w dół potoku i przykucnął pod żebrami zdechłego muła, załadował rewolwer i znów ruszył w kierunku wody. Wybrał inną drogę niż przedtem, więc tym razem nie zobaczył półgłówka. Dotarłszy do strumienia, napił się, zmoczył nogę i znowu się położył, nasłuchując.
Rzuć ten rewolwer, powiedział sędzia.
Zmartwiał.
Głos dobiegł z odległości niespełna pięćdziesięciu stóp.
Wiem, co zrobiłeś. Ksiądz cię do tego nakłonił, więc potraktuję to jako okoliczność łagodzącą w ocenie twego czynu i intencji. Miałbym na to wzgląd w przypadku każdego człowieka i popełnionego przez niego przestępstwa. Ale jest jeszcze kwestia własności. Przynieś mi ten rewolwer.
Dzieciak leżał nieruchomo. Usłyszał, że sędzia brodzi w wodzie w górze strumienia. Leżał, licząc cicho pod nosem. Kiedy zmącona woda dopłynęła do miejsca, w którym się znajdował, przestał liczyć i wrzucił do niej wiązkę suchej trawy. Porwał ją nurt. Gdy odliczył tyle samo, prawie już znikła wśród kości. Wyczołgał się z potoku, spojrzał na słońce i ruszył w stronę miejsca, gdzie zostawił Tobina.
Tuż nad wodą znalazł wciąż mokre ślady eksksiędza i bryzgi krwi znaczące jego szlak. Szedł po piasku, aż dotarł tam, gdzie ksiądz się zadekował.
Załatwiłeś je, chłopaku?, zaczął szeptać.
Podniósł rękę.
A jakże, załatwiłeś, bo słyszałem strzały. Aż trzy. Głupca też?
Nie odpowiedział.
Dzielny chłopak z ciebie, ciągnął eksksiądz. Szyję obwiązał koszulą, więc był nagi do pasa i siedząc w kucki pomiędzy cuchnącymi palikami, zerkał na słońce. Na wydmach rozciągały się długie cienie, a w cieniach tych gnaty padłych tutaj zwierząt leżały w osobliwym niejasnym akcie spółkowania szkieletów na piasku. Zostały dwie godziny do zmroku i eksksiądz to powiedział. Leżeli pod sztywną jak deska skórą zdechłego wołu i słuchali nawoływań sędziego. Przedstawiał zagadnienia z zakresu prawoznawstwa, podając konkretne przykłady. Omawiał zasady regulujące prawo własności do oswojonych zwierząt, wskazywał przyczyny utraty tego prawa mające w jego opinii zastosowanie do sprawy skażonej krwi pierwszych, występnych właścicieli koni, które leżały teraz martwe wśród kości. A potem mówił o innych kwestiach. Eksksiądz nachylił się do dzieciaka.