Leżeli bez słowa. Eksksiądz uniósł się i zerknął, a potem popatrzył na dzieciaka. Ten zluzował kurek rewolweru.
Drugiej takiej szansy mieć nie będziesz.
Wetknął broń za pas, dźwignął się na kolana i rozejrzał.
I co teraz?
Dzieciak nie odpowiedział.
Będzie czekał przy następnej studni.
Niech czeka.
Możemy wrócić nad potok.
I co potem?
Poczekamy, aż ktoś będzie przejeżdżał.
Skąd przejeżdżał? Promu już nie ma.
Nad potok przychodzą zwierzęta.
Tobin patrzył w dal zza osłony z kości i skóry. Gdy dzieciak nie odpowiedział, podniósł głowę. Moglibyśmy tam iść, rzekł.
Mam cztery kule.
Dzieciak wstał, żeby rozejrzeć się po królestwie padlinożerców, a Tobin też się podniósł i patrzył razem z nim. Zobaczyli wracającego sędziego.
Zaklął i padł na ziemię. Eksksiądz przykucnął. Zsunęli się w zagłębienie i z brodami w piachu leżeli jak jaszczurki, i znów patrzyli na idącego Holdena.
Z idiotą na smyczy, ekwipunkiem i parasolką kiwającą się od wiatru jak wielki czarny kwiat minął szczątki wozu i znów wszedł na stok piaszczystego eskera. Na szczycie odwrócił się, a imbecyl przykucnął u jego nóg. Opuścił ku niemu parasolkę i przemówił do okolicy.
To ksiądz cię do tego przywiódł, chłopcze. Wiem, że sam byś się nie schował. Wiem też, że nie masz serca pospolitego zabójcy. Dwukrotnie tego dnia przeszedłem przed twoim celownikiem i przejdę po raz trzeci. Czemu się nie ujawnisz?
Marny z ciebie zamachowiec, zawołał sędzia. I marny bojownik. W tkance twego serca jest skaza. Myślisz, że o tym nie wiem? Ty jeden byłeś zbuntowany. Ty jeden zachowałeś łagodność dla pogan w zakamarku swej duszy.
Imbecyl wstał, uniósł ręce do twarzy, zaskomlał dziko i usiadł.
Myślisz, że zabiłem Browna i Toadvine'a? Żyją, tak samo jak ty i ja. Żyją, są w potrzasku następstw dokonanych przez siebie wyborów. Rozumiesz? Spytaj księdza. Ksiądz wie. Ksiądz nie kłamie.
Sędzia podniósł parasolkę i poprawił tobołki. Być może, zawołał, być może widziałeś to miejsce we śnie. I widziałeś, że tu umrzesz. Zszedł z eskera i kolejny raz minął skupisko kości, prowadzony przez głupca w obroży, aż ich rozrzedzone sylwetki zaczęły drżeć w falach gorącego powietrza, a potem znikły bez śladu.
Umarliby, gdyby nie znaleźli ich Indianie. Przez wczesną część nocy mieli Syriusza po lewej stronie na widnokręgu od południowego zachodu, Wieloryb nurkował w otchłani, a Orion obracał się z Betelgezą nad ich głowami. Spali, skuleni i zziębnięci w ciemności na równinie, a gdy się obudzili, niebo całkiem się odmieniło i znikły gwiazdy, wedle których się kierowali, jakby sen trwał przez kilka pór roku. W świetle kasztanowego świtu zobaczyli na wzniesieniu od północy półnagich dzikusów, przycupniętych i stojących w rzędzie. Dźwignęli się i ruszyli, a ich długie, wąskie cienie skradały się komicznie na cienkich owadzich nogach. Zarysy gór na zachodzie zatarły się w brzasku. Tubylcy ruszyli piaszczystym szczytem. Po chwili eksksiądz usiadł, a dzieciak stanął nad nim z rewolwerem, dzicy zaś zeszli z wydm i niczym wymalowane duszki zbliżyli się skokami przez płaski teren.
Byli to Diegueños. Uzbrojeni w krótkie łuki, zgromadzili się wokół dwóch wędrowców, przyklękli i dali im wodę z tykwy. Widzieli już wcześniej podobnych tułaczy, cierpiących jeszcze bardziej. Wiedli rozpaczliwie nędzne życie na tej ziemi, wiedzieli więc, że tylko jakaś nieprzejednana dążność może przywieść człowieka do takiego stanu, i każdego dnia czekali, aby to coś wylęgło się ze swej straszliwej kryjówki w domu słońca i stanęło do boju na krawędzi wschodniego świata, a czekali z osobliwą niewzruszonością, bo obojętne, czy byłyby to armie, pomór, zaraza, czy coś jeszcze bardziej niepojętego.
Zaprowadzili uciekinierów do swego obozu w San Felipe, skupiska prymitywnych chat z trzciny, służących za dom brudnym i wynędzniałym istotom ubranym przeważnie w bawełniane koszule wędrowców napotkanych w okolicy, w koszule i nic więcej. Przynieśli gorącą potrawkę z jaszczurek i szczuroskoczków w glinianych miskach i jakby pinole z wysuszonych startych pasikoników, przykucnęli dokoła i patrzyli z wielką powagą, jak ci dwaj jedzą.
Jeden wyciągnął rękę, dotknął rękojeści rewolweru za pasem dzieciaka i cofnął dłoń.
Pistola, powiedział.
Dzieciak jadł.
Dzicy pokiwali głowami.
Quiero mirar su pistola?, spytał mężczyzna.
Dzieciak nie odpowiedział. Kiedy Indianin ponownie wyciągnął rękę, chwycił ją i odsunął. Gdy ją puścił, mężczyzna znowu wyciągnął dłoń, a dzieciak znowu ją odepchnął.
Indianin wyszczerzył zęby w uśmiechu. Sięgnął po raz trzeci. Dzieciak postawił miskę między nogami, wyjął rewolwer, odciągnął kurek i przytknął mężczyźnie lufę do czoła.
Siedzieli nieruchomo. Pozostali patrzyli. Po chwili dzieciak opuścił broń, zluzował kurek, wetknął rewolwer za pas, wziął miskę i zaczął jeść. Mężczyzna wskazał rewolwer i odezwał się do swoich, a ci pokiwali głowami. Siedzieli dalej jak przedtem.
Qué pasó con ustedes?
Dzieciak obserwował znad miski mężczyznę ciemnymi pustymi oczami.
Indianin spojrzał na eksksiędza.
Qué pasó con ustedes?
Tobin, w czarnej koloratce z zakrzepłej krwi, odwrócił się całym tułowiem i popatrzył na tego, który przemówił. Potem zerknął na dzieciaka. Ten jadł rękoma i teraz oblizał palce, i wytarł je o nogawkę brudnych spodni.
Las Yumas, powiedział.
Westchnęli donośnie i zaklaskali językami.
Son muy malos, rzekł gaduła.
Claro.
No tiene compañeros?
Dzieciak i eksksiądz zerknęli na siebie.
Sí, odparł pierwszy. Muchos. Machnął ręką na wschód. Llegaran. Muchos compañeros.
Indianie przyjęli te wieści z kamiennym spokojem. Kobieta przyniosła więcej pinole, ale zbyt długo obywali się bez jedzenia, żeby mieć duży apetyt, więc przegonili ją machnięciem ręki.
Po południu wykąpali się w strumieniu i zasnęli na ziemi. Kiedy się obudzili, zobaczyli, że przygląda im się grupka dzieci i kilka psów. Idąc przez obóz, zobaczyli Indian siedzących na skalnej półce, wpatrzonych niezmordowanie w krainę na wschodzie w oczekiwaniu na to, co może się tam ukazać. Nikt słowem nie wspomniał o sędzim, a oni nie pytali. Dzieci i psy odprowadziły ich aż za obóz. Obrali szlak wiodący na niskie wzgórza na zachodzie, dokąd już zmierzało słońce.
Nazajutrz późną porą dotarli do Warner's Ranch, gdzie podreperowali siły w tamtejszych gorących źródłach siarczanych. Wokół nie było nikogo. Ruszyli dalej. Na zachodzie rozpościerała się pofałdowana trawiasta kraina, dalej, aż na wybrzeże, ciągnęły się góry. Tej nocy zasnęli wśród karłowatych cedrów, a rankiem trawa była zmarznięta i słyszeli nawoływania ptactwa, brzmiące jak zaklęcia przeciw posępnym brzegom pustki, z której się wyłonili.
Przez cały dzień pięli się przez leśne wyżyny porośnięte juką krótkolistną i obramowane nagimi granitowymi ostańcami. Wieczorem nad przełęczą przefrunęły stada orłów, a na trawiastych tarasach zobaczyli niezdarne sylwetki niedźwiedzi grizzly, przypominające bydło wypasane na górskich halach.
W załomach skalnych półek leżały płaty śniegu i również w nocy spadło go trochę. Kiedy skostniali wyruszyli o świcie, po stokach przetaczały się rafy mgły, a na świeżym śniegu zobaczyli tropy niedźwiedzi, które zeszły z wysokości, żeby tuż przed brzaskiem węszyć za zwierzyną.