Выбрать главу

Tego dnia nie było słońca, jedynie bladość we mgle, całą krainę pobieliła szadź, a zarośla przypominały izomery polarne o swoistych kształtach. Dzikie barany skakały jak duchy w górę skalistych jarów, a wirujący wiatr spadał zimny i szary ze śnieżnych wierzchołków, z dymiącej krainy skłębionych mgieł, napierających przez rozstępy, jakby świat w górze stał w ogniu. Coraz mniej ze sobą rozmawiali, aż wreszcie zamilkli na dobre, jak to się często dzieje z wędrowcami, którzy zbliżają się do kresu podróży. Pili wodę z zimnych górskich strumieni i obmywali rany, upolowali młodą łanię przy źródle, zjedli tyle, ile dali radę, resztę mięsa pocięli na cienkie płaty, uwędzili i zabrali ze sobą. Wprawdzie nie widzieli więcej niedźwiedzi, ale dostrzegli ślady ich bytności, oddalili się zatem stokiem o dobrą milę od miejsca, w którym oprawili łanię, i dopiero wtedy ułożyli się na noc. Rankiem przebyli skupisko głazów na wrzosowisku, przypominających skamieniałe jaja jakiegoś przedwiecznego nielota. Szli wzdłuż linii cienia pod górami, trzymając się słonecznej strony dla ciepła, a po południu pierwszy raz zobaczyli morze, hen w dole, niebieskie i pogodne pod chmurami.

Szlak ciągnął się przez niskie wzgórza i łączył z trasą wozów, i podążali tam, gdzie zablokowane koła wpadały w poślizg, a żelazne obręcze rysowały powierzchnię skał, morze w dole pociemniało aż po czerń, słońce spadło, kraina dokoła stała się niebieska i zimna. Spali pod porośniętym drzewami nawisem, przy akompaniamencie sowich pohukiwań i wśród zapachu jałowca, a w bezdennej nocy roiły się gwiazdy.

Nazajutrz wieczorem dotarli do San Diego. Eksksiądz oddalił się, żeby poszukać dla nich lekarza, a dzieciak ruszył dalej prymitywnymi uliczkami z błota, mijając rzędy chat ze skór, i przez pas żwiru dotarł na plażę.

Nad wodą leżały gumowatym pokotem luźne wąsy wodorostów bursztynowego koloru. Martwa foka. Za zatoką fragment rafy w formie cienkiej linii, jak coś, co położono tam, by morze połamało sobie na tym zęby. Przykucnął na piasku i popatrzył w słońce na kutej tafli wody. W oddali obłoki jak wyspy osadzone na otwartym łososiowym morzu. Sylwetki morskich ptaków. Z boku dobiegało głuche dudnienie fal. Stał tam koń zapatrzony w ciemniejące tonie i źrebak, który bryknął, odbiegł i wrócił.

Dzieciak siedział i patrzył, a słońce z sykiem zanurzyło się w odmętach. Klacz rysowała się ciemno na tle nieba. W mroku huczały fale, czarna skóra oceanu marszczyła się w wybrukowanej poświacie gwiazd, a długie blade bałwany gnały susami z głębi nocy i rozbijały się o brzeg.

Wstał i odwrócił się ku światłom miasta. Między ciemnymi skałami, gdzie pełzały fosforyzujące kraby, jarzyły się jak piece hutnicze kałuże przypływu.

Idąc przez słoną trawę, obejrzał się do tyłu. Koń ani drgnął. Pośród fal zamigotało światło statku. Źrebak stał z opuszczonym łbem obok klaczy, a ona patrzyła hen w dal poza ludzkim pojmowaniem, tam gdzie toną gwiazdy, a wieloryby taszczą swe ogromne dusze przez jednorodne czarne morze.

XXII

ARESZTOWANY • SĘDZIA SKŁADA WIZYTĘ

• OSKARŻENIE • ŻOŁNIERZ, KSIĄDZ, URZĘDNIK MIEJSKI

• NA WŁASNĄ RĘKĘ • U CHIRURGA

• USUNIĘCIE STRZAŁY • DELIRIUM

• PODRÓŻ DO LOS ANGELES • PUBLICZNA EGZEKUCJA

• LOS AHORCADOS • POSZUKIWANIA EKSKSIĘDZA

• JESZCZE JEDEN GŁUPIEC • SZKAPLERZ

• DO SACRAMENTO • NA ZACHODZIE

• ODEJŚCIE Z ODDZIAŁU • POKUTNICY

• KARAWAN • KOLEJNA MASAKRA

• STAROWINA WŚRÓD SKAŁ

W drodze powrotnej, mijając ulicami okna rozświetlone pomarańczowym blaskiem i ujadające psy, natknął się na oddział żołnierzy, ale w mroku wzięli go za starszego człowieka i przeszli obok. Zajrzał do gospody i usiadł w ciemnym kącie, przypatrując się gromadkom mężczyzn przy stołach. Nikt go nie spytał, czego szuka w tym miejscu. Wydawało się, że czeka na kogoś, a po pewnym czasie weszło czterech żołnierzy i został aresztowany. Nawet go nie spytali o nazwisko.

W celi zaczął mówić z osobliwym przejęciem o tym, czego niewielu ludzi w życiu doświadczyło, współwięźniowie uznali więc, że pomieszało mu się we łbie od krwawych zbrodni, w których brał udział. Pewnego ranka obudził się i zobaczył sędziego stojącego przy kracie, z kapeluszem w ręku. Uśmiechał się do niego. Ubrany był w garnitur z szarego płótna i nowe wyglansowane buty. Spod rozpiętej marynarki wyglądała kamizelka z broszą i łańcuszkiem od zegarka, a przy pasku miał skórzaną kaburkę, w której trzymał posrebrzany pistolecik z rękojeścią z palisandru. Spojrzał w głąb korytarza w prymitywnym budynku z błota, włożył kapelusz i znów się uśmiechnął do więźnia.

No cóż, odezwał się. Jak się miewasz?

Dzieciak milczał.

Chcieli, żebym im powiedział, czy od początku byłeś szalony. Mówią, że to przez ten kraj. Że to ten kraj tak odmienia ludzi.

Gdzie Tobin?

Powiedziałem im, że mój kretyn to szacowny doktor nauk teologicznych, wypuszczony z Harvardu ledwie w marcu tego roku. I że zdrowy rozsądek zachowywał jeszcze w górach Aquarius. Dopiero dalej kraina odebrała mu rozum. Razem z ubraniem.

A Toadvine i Brown? Gdzie oni?

Na pustyni, tam, gdzie ich zostawiliście. Co za okrutny postępek. A przecież to twoi towarzysze broni. Sędzia pokręcił głową.

Co chcą ze mną zrobić?

Wydaje mi się, że zamierzają cię powiesić.

Coś im powiedział?

Prawdę. Że to ty ponosisz odpowiedzialność. Nie znają wszystkich szczegółów, rozumieją jednak, że to nikt inny jak ty nadałeś wydarzeniom ten katastrofalny bieg. Czego następstwem okazała się masakra u brodu dokonana przez dzikusów, z którymi byłeś w zmowie. Twoje środki i cele nie są w tej chwili najistotniejsze. Szkoda czasu na czcze rozważania. I choć zamysł swego zbrodniczego planu zabierzesz ze sobą do grobu, będzie on znany Stwórcy w całej swej haniebnej rozciągłości, a zatem znany będzie też ostatniemu z ludzi. Gdy dopełni się czas.

To ty jesteś szalony, odparł dzieciak.

Sędzia się uśmiechnął. Nie, odparł. Ja nigdy nie byłem szalony. Ale po co kryć się w cieniu? Chodź tutaj, to będziemy mogli porozmawiać. Ty i ja.

Dzieciak stał pod przeciwległą ścianą. Sam był ledwie cieniem.

No chodź, zachęcał sędzia. Chodź, bo mam ci więcej do powiedzenia.

Spojrzał w głąb korytarza. Nie bój się, rzekł. Będę mówił cicho. Nie dla uszu świata, lecz wyłącznie dla twoich jest to, co zamierzam powiedzieć. Pokaż się. Nie wiesz, że pokochałem cię jak syna?

Sięgnął przez pręty. Chodź tu. Pozwól się dotknąć.

Dzieciak stał oparty o ścianę.

Chodź, jeśli się nie boisz, szepnął sędzia.

Nie boję się ciebie.

Holden się uśmiechnął. Zaczął mówić cicho wprost do ciemnicy z błota. Zjawiłeś się, żeby uczestniczyć w dziele, powiedział. Ale wbrew sobie stałeś się tylko świadkiem. Mianowałeś się sędzią własnych czynów. Własne ustępstwa stawiałeś na pierwszym miejscu przed wyrokami historii i zerwałeś ze wspólnotą, której częścią przysiągłeś być i którą zatrułeś w jej wszystkich poczynaniach. Słuchaj, człowiecze. Przemawiałem na pustyni na twoją korzyść, niczyją tylko twoją, ale ty zamknąłeś przede mną serce. Jeśli wojna nie jest święta, wtedy człowiek to jedynie błazeńska gruda gliny. Nawet kretyn postępował w dobrej wierze wedle swego rozeznania. Albowiem nie wymagano od nikogo, by dał więcej, niźli ma, i nie porównywano wkładu jednego człowieka z wkładem innych. Każdy wezwany był tylko po to, by oddać serce pozostałym, i tylko jeden tego nie uczynił. Możesz mi powiedzieć, który?