Ty, wyszeptał dzieciak. To ty.
Sędzia wpatrywał się w niego zza krat. Pokręcił głową. Ludzi nie łączy wspólny chleb powszedni, ale wspólni wrogowie, rzekł. A skoro ja byłem twoim wrogiem, to z kim byś się sprzymierzył przeciw mnie? Z kimże? Z księdzem? A gdzie on teraz? Spójrz na mnie. Nasze wzajemne urazy ukształtowane były i czekały, zanim skrzyżowały się nasze drogi. A mimo to mogłeś wszystko odmienić.
To ty, powtórzył dzieciak. To ty.
Nie ja, nigdy, odparł sędzia. Posłuchaj mnie. Myślisz, że Glanton był głupcem? Nie wiesz, że by cię zabił?
Kłamstwa, odparł dzieciak. Kłamstwa na boga.
Zastanów się.
Nigdy nie brał udziału w twoich szaleństwach.
Sędzia się uśmiechnął. Wyjął zegarek z kieszonki kamizelki, otworzył go i podsunął do słabego światła.
A nawet gdybyś dotrzymał mi pola, rzekł, to cóż byłoby to za pole?
Podniósł wzrok. Zatrzasnął kopertę i schował zegarek. Pora iść, oznajmił. Mam sprawy.
Dzieciak zamknął oczy. Gdy je otworzył, sędziego nie było. Tego wieczoru zawołał kaprala i usiedli we dwóch po obu stronach kraty, a dzieciak opowiedział żołnierzowi o stercie złotych i srebrnych monet zakopanych w górach niedaleko miasteczka.
Mówił długo. Kapral postawił między nimi na podłodze świeczkę i patrzył na niego, jak można patrzeć na sprytne kłamliwe dziecko. Gdy opowieść dobiegła końca, wstał, zabrał świeczkę i odszedł, zostawiając go w ciemności.
Dwa dni później dzieciak wyszedł na wolność. Zjawił się hiszpański ksiądz, żeby go ochrzcić. Bryznął na niego wodą zza krat jak kapłan wypędzający złe duchy. Kiedy przyszli po niego godzinę później, dostał zawrotów głowy ze strachu. Zabrano go przed oblicze alcalde, a ten przemówił ojcowskim tonem po hiszpańsku, po czym wyprowadzili go na ulicę.
Lekarz, którego odszukał, był młodym mężczyzną pochodzącym z dobrej rodziny ze wschodu. Rozciął mu nogawkę nożyczkami, spojrzał na sczerniałe drzewce strzały i nim poruszył. Dokoła utworzyła się miękka błona.
Boli?, spytał.
Dzieciak nie odpowiedział.
Doktor zaczął naciskać kciukiem skórę dokoła rany. Powiedział, że wykona zabieg, ale będzie to kosztowało sto dolarów.
Dzieciak podniósł się od stołu i pokuśtykał na dwór.
Nazajutrz, kiedy siedział na placu, podszedł do niego chłopiec i zaprowadził go z powrotem do szopy za hotelem. Doktor oznajmił, że rano go zoperuje.
Dzieciak sprzedał rewolwer jakiemuś Anglikowi za czterdzieści dolarów, a rankiem obudził się w norze pod deskami, do której wczołgał się w nocy. Padało. Ruszył pustymi ulicami z błota i zaczął łomotać w drzwi składu towarów, aż wreszcie wpuszczono go do środka. Kiedy przyszedł do lekarza, był już bardzo pijany. Uchwycił się klamki, a w drugiej dłoni ściskał w połowie pustą kwartową butelkę whiskey.
Asystentem lekarza był student z Sinaloa, który u niego terminował. W progu wywiązała się sprzeczka i wreszcie doktor pojawił się z głębi domu.
Będziesz musiał przyjść jutro, powiedział.
Jutro nie będę mniej pijany, odparł dzieciak.
Lekarz wpatrywał się w niego. No dobrze, rzekł. Daj tę wódkę.
Dzieciak wszedł, asystent zatrzasnął za nim drzwi.
Nie potrzebujesz wódki, stwierdził lekarz. Daj mi to.
Jak nie potrzebuję?
Mamy spirytus eterowy. Niepotrzebna ci whiskey.
Jest mocniejszy?
O wiele mocniejszy. Poza tym nie mogę operować człowieka, który jest w trupa pijany.
Dzieciak spojrzał na asystenta, potem na chirurga. Odstawił butelkę na stół.
Dobrze, pochwalił lekarz. A teraz idź z Marcelem. Marcelo naleje ci wody do kąpieli, da czyste ubranie i położy do łóżka.
Wyjął z kieszonki zegarek i trzymając go w dłoni, spojrzał na cyferblat.
Jest kwadrans po ósmej. Zoperujemy cię o pierwszej. Odpocznij trochę. Daj nam znać, gdybyś czegoś potrzebował.
Asystent poprowadził dzieciaka przez dziedziniec do pobielonego wapnem budynku na tyłach. We wnęce stały cztery żelazne łóżka, wszystkie puste. Dzieciak wykąpał się w wielkim nitowanym kotle z miedzi, który wyglądał, jakby go uratowano ze statku, a potem położył się na szorstkim materacu i słuchał, jak gdzieś za ścianą bawią się dzieci. Nie zasnął. Kiedy po niego przyszli, nadal był pijany. Wyprowadzili go i położyli na blacie na stojakach w pustym pokoju obok wnęki, a asystent przytknął mu do nosa lodowatą szmatkę i kazał głęboko oddychać.
We śnie i snach, które przyszły później, nawiedził go sędzia. Kto inny mógłby przyjść? Wielki niezgrabny mutant, milczący i pogodny. Bez względu na to, jakich miał przodków, był czymś zupełnie innym niż suma ich wszystkich i brakowało systemu, który pozwoliłby go podzielić z powrotem na gałęzie jego rodowodu, bo nijak się temu nie poddawał. Ktokolwiek pragnąłby poznać jego dzieje przez rozwikłanie tajemnic lędźwi i ksiąg, nieuchronnie stanąłby ciemny i głupi na skraju otchłani bez kresu i początku i choćby instrumentami nie wiadomo jakiej nauki posłużył się do zgłębienia ulotnej jak pył pierwotnej materii wiejącej z otchłani tysiącleci, nie odkryłby żadnego śladu wiodącego do ostatecznego atawistycznego jaja i nie pojąłby praźródła. W uszytym na miarę garniturze, z kapeluszem w ręku, sędzia stał w tym pustym białym pokoju i patrzył z góry pozbawionymi rzęs świńskimi ślepkami, w których to dziecię, liczące zaledwie szesnaście lat, wyczytało całe łańcuchy decyzji niepojętych dla ludzkich trybunałów i zobaczyło własne imię, nigdzie indziej niedające się rozszyfrować, zapisane w rejestrze jako sprawa już dokonana, jako wędrowiec znany w prawodawstwie tylko niektórych zachłannych najemników albo na dawnych przestarzałych mapach.
W delirium dzieciak skotłował pościel na sienniku w poszukiwaniu broni, której nie było. Sędzia się uśmiechnął. Półgłówek zniknął, ale towarzyszył mu teraz inny mężczyzna, którego dzieciak nie mógł dojrzeć w pełni, ale który wydawał się rzemieślnikiem pracującym w metalu. Wchłonięty przez cień sędziego, siedział w kucki nad swoim dziełem, fałszerz z młotkiem i matrycą, być może wyrokiem banicji przegnany od ludzkich ognisk, i niczym własne odgadnione przeznaczenie wykuwał na zimno przez całą noc monety, żeby były gotowe przed świtem, który nie nadejdzie. To właśnie ten szalbierczy mincarz, wyposażony w rylce i dłuta, zabiega o względy sędziego i z bryły żużlu tworzy w tyglu oblicze, które ujdzie za prawdziwe, wyobrażenie, które odpad spieczonego popiołu uczyni kruszcem obiegowym na rynkach, gdzie handlują ludzie. Tego sędzią jest sędzia i noc nie ma końca.
Światło w pokoju się zmieniło, drzwi zamknięto. Otworzył oczy. Udo było zawinięte w płótno i podparte na małych zwojach trzciny. Czuł rozpaczliwe pragnienie, w głowie mu huczało, noga wydawała się obcym intruzem w łóżku, bo ból był tak wielki. Niedługo potem asystent przyniósł mu wodę. Dzieciak już nie zasnął. Wypita woda wypłynęła przez skórę i zmoczyła pościel, a on leżał bez ruchu, jakby chciał przechytrzyć ból.
Twarz miał poszarzałą i ściągniętą, długie włosy wilgotne i skołtunione.
Mniej więcej tydzień później pokuśtykał przez miasto o kulach, które dostał od chirurga. Pukał do wszystkich drzwi, żeby pytać o eksksiędza, ale nikt go nie znał.
W lipcu tego samego roku dotarł do Los Angeles i wraz z czterdziestoma mężczyznami wszelkiej narodowości zamieszkał w zajeździe, który był pospolitym domem noclegowym. Rankiem jedenastego lipca wszyscy wstali po ciemku i poszli obejrzeć publiczną egzekucję w cárcelu. Gdy dzieciak przybył na miejsce, już się rozwidniło, a u bramy było tak wielkie zbiegowisko, że nie widział zbyt dobrze, co się dzieje. Stanął na obrzeżu tłumu, tymczasem nastał dzień i wygłoszono przemowy. Potem dwie skrępowane postacie uniosły się nagle ku górze spośród swoich towarzyszy, zawisły nad wartownią i wyzionęły ducha. Butelki krążyły z rąk do rąk, a widzowie, dotąd stojący w milczeniu, zaczęli rozmawiać.