Выбрать главу

Podniósł się i rozejrzał po tym miejscu zagłady i wtedy w małej skalnej niszy zobaczył samotną starą kobietę, która klęczała wyprostowana, w wyblakłej chuście, ze spuszczonym wzrokiem.

Wyminął trupy i stanął przed nią. Była bardzo stara, jej szara twarz przypominała wyprawioną skórę, a w fałdach ubrania zebrał się piasek. Nie podniosła wzroku. Chusta okrywająca głowę straciła kolor, a jednak niczym znak patentowy miała wplecione w tkaninę wizerunki gwiazd i półksiężyców oraz inne, nieznane mu, znamiona proweniencji. Odezwał się do niej cichym głosem. Powiedział, że jest Amerykaninem, że znalazł się bardzo daleko od swego kraju, że nie ma rodziny, że wiele podróżował i wiele widział, że wojował i znosił mnóstwo niewygód. Powiedział, że zabierze ją w bezpieczne miejsce, do osady jej rodaków, którzy przyjmą ją do siebie, i dodał jeszcze, że powinna do nich przystać, przecież nie może zostać w tym miejscu, bo inaczej na pewno umrze.

Przykląkł, stawiając przed sobą karabin jak pastorał. Abuelita, rzekł. No puedes escucharme?

Sięgnął do małej wnęki i dotknął ramienia kobiety. Poruszyła się nieznacznie, całym ciałem, lekko i sztywno. Nic nie ważyła. Była wyschniętą skorupą, martwą w tym miejscu od lat.

XXIII

NA RÓWNINACH PÓŁNOCNEGO TEKSASU

• STARY ŁOWCA BIZONÓW • TYSIĘCZNE STADA

• ZBIERACZE KOŚCI • NOC NA PRERII • ODWIEDZINY

• USZY APACZÓW • ELROD SZUKA ZWADY

• ZABÓJSTWO • NIESIENIE ZMARŁEGO • FORT GRIFFIN

• UL • WYSTĘP • SĘDZIA • ZABICIE NIEDŹWIEDZIA

• SĘDZIA O DAWNYCH CZASACH

• PRZYGOTOWANIA DO TAŃCA

• SĘDZIA O WOJNIE, PRZEZNACZENIU, WYŻSZOŚCI

CZŁOWIEKA • TANCBUDA • KURWA

• WYCHODEK I TO, CO W NIM ZOBACZONO

• SIE MÜSSEN SCHLAFEN ABER ICH MUSS TANZEN

Późną zimą roku 1878 znalazł się na równinach północnego Teksasu. Rankiem, kiedy warstwa lodu skuwała piaszczysty brzeg, przekroczył potok Double Mountain Fork Brazos i wjechał w ciemny karłowaty las czarnych sękatych jadłoszynów. Tej nocy rozłożył się biwakiem na wzniesieniu, gdzie od wiatru osłaniało go drzewo obalone przez piorun. Gdy tylko buchnął płomień, na spowitej ciemnością prerii zobaczył drugie ognisko. Podobnie jak jego migotało na wietrze, podobnie jak jego ogrzewało samotnego człowieka.

Obozował tam stary łowca, który podzielił się z nim tytoniem i opowiedział mu o bizonach i stoczonych z nimi walkach, jak zadekował się w dołku na pagórku, niżej wszędzie dokoła ubite zwierzęta, stado coraz bardziej niespokojne, lufa karabinu tak rozgrzana, że ścierka do czyszczenia aż się piekła w środku, tysiące, dziesiątki tysięcy sztuk, skóry rozpięte potem dosłownie na powierzchni całych mil kwadratowych i oddziały oprawiaczy wymieniające się jeden po drugim, i strzelanie, strzelanie, całymi tygodniami i miesiącami strzelanie, aż lufa ci się wyślizgała, a łoże rozklekotało i ramiona mielimy posiniaczone po łokcie, pary wozów skrzypiące po prerii, zaprzęgnięte w dwadzieścia, dwadzieścia dwa woły, surowe skóry sprzedawane na tony, setki ton, mięso gnijące na trawie, powietrze aż brzęczało od rojów much, myszołowy i kruki, potworne noce, gdy schodziły się powarkujące oszalałe wilki, żeby żreć i tarzać się w ścierwie.

Widziałem wozy Studebakera zaprzęgnięte w sześć, osiem wołów, co tam jechały, wioząc same ładunki ołowiu. Czyściutką galenę. Tony tego. Tylko na ziemi między rzeką Arkansas a Concho leżało osiem milionów ścierwa, bo tyle skór zwieźli na kolej. Dwa roki temu wyjechalimy z Griffin na ostatnie polowanie. Przeczesali całą krainę. W półtora miesiąca. Wreszcie znaleźli stado, osiem sztuk. Zabilimy i wrócili. Nie ma ich. Wszystkie, co Bóg kiedykolwiek stworzył, przepadły, jakby nigdy po tej ziemi nie chodziły.

Wiatr porywał w dal strzępiaste iskry. Dokoła rozpościerała się cicha preria. Poza zasięgiem ognia było zimno, nastała czysta noc i spadały gwiazdy. Stary łowca naciągnął na siebie koc. Ciekawym, czy są inne takie światy jak nasz, powiedział. Czy może taki jest tylko jeden.

***

Trzy dni już przemierzał krainę, której nigdy dotąd nie widział, gdy natknął się na zbieraczy kości. Równina wydawała się zwiędła i spalona, małe drzewa nawiedzane przez kruki były czarne i zdeformowane, a wszędzie dokoła widział watahy wyleniałych szakali i rozpadające się, wybielone słońcem kości ubitych stad. Zsiadł i poprowadził konia. Tu i ówdzie pośród szablastych żeber leżały spłaszczone krople pociemniałego ołowiu, niczym stare medaliony jakiegoś zakonu łowców. W oddali sunęły ociężale zaprzęgi wołów, a obładowane wozy skrzypiały głucho. Zbieracze rzucali kości na sterty, kopiąc nogami zwapniałe struktury, rozcinając siekierami wielkie kompozycje. Kości grzechotały na wozach kołyszących się w bladym kurzu. Patrzył, jak jadą, ludzie obdarci i brudni, woły z poobcieraną skórą i jakby obłąkane. Nikt się do niego nie odezwał. W oddali zobaczył sznur wozów kierujący się na północny wschód, z wielkimi chyboczącymi się ładunkami kości, a dalej na północy ujrzał inne gromady pracujących zbieraczy.

Wsiadł na konia i pojechał. Kości usypano w stosy, wysokie na dziesięć stóp i długie na setki, oraz w ogromne stożkowate kopce, opatrzone na wierzchołkach znakami lub symbolami ich właścicieli. Wyprzedził toczący się wóz, z chłopcem, który dosiadał pierwszego wołu w zaprzęgu, powożąc za pomocą naszelnika i witki. Ze szczytu góry z czaszek i kości miednicznych spoglądało dwóch wyrostków.

Nocą ich ogniska pocętkowały równinę, a on usiadł plecami do wiatru, napił się z wojskowej manierki i zjadł garść suchej kukurydzy na kolację. W nocy na całej równinie niosło się ujadanie i wycie wygłodniałych wilków, a na północy niema błyskawica wyrysowała złamaną lutnię na czarnym krańcu świata. Powietrze pachniało deszczem, ale deszcz nie spadł, w mroku nieopodal sunęły skrzypiące wozy, jak zaciemnione statki, i czuć było zapach wołów, i słychać było ich oddechy. Wszędzie roztaczał się kwaśny odór kości. Tuż przed północą, gdy siedział przycupnięty przed żarem ogniska, pozdrowił go mały oddział.

Podejdźcie, powiedział.

Wyłonili się z mroku, posępne wyrzutki odziane w skóry. Nosili stare wojskowe strzelby, wszyscy z wyjątkiem jednego, który trzymał karabin na bizony. Byli bez kurtek, a jeden miał buty z zielonej skóry, zdarte w całości z pęcin jakiegoś zwierzęcia, z czubkami ciasno obwiązanymi szpagatem.

Witaj, nieznajomy, krzyknął najstarszy chłopiec.

Mężczyzna spojrzał na nich. Było ich czterech plus podrostek. Zatrzymali się na skraju poświaty i ustawili w szyku.

Podejdźcie, powtórzył.

Zaszurali nogami. Trzej przykucnęli, pozostali dwaj stali.

Gdzie pana rzeczy?, spytał jeden.

On widać nie przyjechał na kości.

Ma pan trochu tytuniu?

Pokręcił głową.

Pewnikiem kropli whiskey tyż nie.

Nie ma.

Gdzie pan jedzie?

Pan do Griffin?

Przyjrzał im się.

Owszem, odparł.

Pewnikiem na kurwy.

Nie jedzie na kurwy.

Tam w Griffin pełno kurew.

Przestań, cholera, pewnikiem był tam więcej razy niż ty.

Był pan w Griffin?

Jeszcze nie.

Pełno tam kurew. Zatrzęsienie.

Mawiają, że tyle tam kurew, co jak wiater dobrze zawieje, to się kiłę złapie nawet parę mil od miasta.